A.M.: Czy poezja była dla pani swoistą enklawą, schronieniem przed rzeczywistością więzienną i obozową?
Z.R.: Ja pisałam wiersze jeszcze w Radomiu.
A.M.: A po obozie nigdy już pani nie pisała poezji?
Z.R.: Nie.
A.M.: W przypadku większości osób, w tym pisarzy, zapis obozowych wspomnień czy też ich literackie przetworzenie powodowane jest pragnieniem oczyszczenia, chęcią uwolnienia się od koszmaru; drugim ważnym powodem jest chęć dania świadectwa. Jaką rolę, jaką funkcję temat lagrowy pełni w ani pisarstwie?
Z.R.: Proszę pana, to należy rozłożyć w czasie. Po przyjeździe do Włoch zajął się mną Melchior Wańkowicz. Gdy kilka moich wierszy ukazało się w piśmie „Na szlaku Kresowej”, którego redaktorem był Herling-Grudziński, Wańkowicz powiedział: „Moja Zosiu, poezją to ty daleko nie zajedziesz”. Dał mi maszynę do pisania. Miałam ją potem przez długie lata. Napisałam na niej moje pierwsze opowiadanie: Tomuś12.
A.M.: W pani ostatniej powieści zatytułowanej Trybulacje proboszcza P.13 bohaterka, Ina, mająca pierwowzór w Ninie Iwańskiej, „króliku doświadczalnym”, wydaje się wolna od przeżytego przed laty obozowego koszmaru. W istocie uwolnienie jest tylko pozorne: piętno pozostaje na zawsze.
Z.R.: Nina Iwańska była bardzo dzielną i wesołą kobietą. Dwa razy poddawana była w obozie operacji, eksperymentom medycznym. Była bardzo wesolutka. Kupiła sobie ten, opisywany w Trybulacjach, dom w Corconie. Pochowana jest na miejscowym cmentarzu14.
A.M.: Niedługo po zakończeniu wojny była pani wraz z Wańkowiczem na wycieczce w Niemczech, między innymi w Dachau…
Z.R.: Tak. Wańkowicz zabrał mnie do Niemiec, bo bardzo lubił śledzić wrażenia. W Dachau spotkałam tę Mandel, oberaufzejerkę15 z Ravensbrück, teraz zamkniętą w celi. Z obozu pamiętam ją jako piękną kobietę; myśmy się jej potwornie bały. Była przepiękna. One wszystkie były bardzo piękne. Miały wysokie buty, spodnie, peleryny, były ślicznie uczesane… A teraz siedziała w celi. Zaglądam przez judasza – a tu stara baba. Bolą ją zęby, cała jest spuchnięta. Wańkowicz mówi do mnie: „Powiedz jej coś, powiedz jej coś”. No to myślę sobie: to ja jej „schutzhäftling numer ten i ten melde sich an”. Nic jej jednak nie powiedziałam. Wańkowicz miał o to do mnie dużo pretensji. Ale on i tak strasznie bujał: pewnie napisał gdzieś, że z nią rozmawiałam.
A.M.: Wiem, że niechętnie odnosi się pani do umuzealnianiu obozów. Czy odwiedziła pani po wojnie muzeum w Ravensbrück?
Z.R.: Proszę pana, Polki namiętnie jeżdżą do Ravensbrück. Nawet jest taka stella, tablica, którą poświęcił papież, ale z daleka, będąc w Polsce, bo nie mógł dojechać do Ravensbrück. One ufundowały stellę tylko Polek. Bez przerwy spotykają się i jeżdżą tam. Najchętniej zaś pielgrzymują do Częstochowy, gdzie deklamują ten mój Różaniec. Znają to na pamięć. Już większej chwały, jak w Polsce, mieć nie mogę. Tylko już mało która żyje z nich.
A.M.: Po wyzwoleniu z obozu, kiedy trafiła pani do Włoch, początkowo zamierzała pani studiować germanistykę?
Z.R.: No bo uczyłam się niemieckiego w Radomiu. O mało nie zdałam matury. Byłam na tajnych kompletach maturalnych, ale niestety aresztowali mnie – tak że maturę zdałam potem w Drugim Korpusie, w Porto San Giorgio.
A.M.: Czy romanistykę wybrała pani głównie za sprawą profesora Boutière, prowansalisty z Sorbony?
Z.R.: Nie, to było jeszcze we Włoszech. Cały Korpus miał być deportowany do Anglii. Przyjechał do mnie ksiądz Kirschke… „No, moje dziecko, czy ty znasz angielski?” – pyta. Odpowiedziałam mu: „Nie znam”. „A czy znasz francuski?”. „Nie znam”. „No to – mówi – pojedziesz do Sorbony”. Miałam pierwsze stypendium z misji katolickiej na Sorbonę. Ostatecznie dostałam tylko połowę, bo za późno jakoś to było. Miałam przygody w Paryżu. Z Włoch do Francji przejechałam nielegalnie – ciężarówką, pod płachtą. Na granicy nasi żołnierze dali butelkę wina francuskim celnikom i ci nas przepuścili. W Nicei był jeszcze ośrodek Wojska Polskiego. Przenocowałam tam, a następnie wsadzono mnie z biletem do pociągu do Paryża. Wiedziałam tylko, że metro Vaugirard. No to wysiadłam w tym Paryżu. Jechało się dwa dni i trzy noce. Wreszcie wysiadłam w Vaugirard, a zakonnice, gdzie miałam mieszkać, mieszkają koło Ogrodu Luksemburskiego. Tak więc dźwigałam walizkę, w której były głównie książki, bo cóż ja mogłam mieć? Gdy pewien bardzo miły chłopiec odwiózł mnie pod same siostry, pomyślałam sobie: „O, jacy oni mili są, Francuzi”. Powiedziałam: Merci beaucoup. To jedno umiałam. Pan Boutière był ożeniony z radomianką, panią Chojko, znajomą mojej mamy. Potem u nich mieszkałam. Najpierw była szkoła dla cudzoziemców na Sorbonie. Wkuwałam nocami. Zostałam przyjęta na pierwszy rok studiów. Zrobiłam tak zwany licence, wtedy to były trzy certyfikaty. Zaproponowano mi asystenturę, ale ponieważ byłam już w ciąży, nie mogłam się bawić w Sorbonę.