A.M.: Zanim zaistniała pani jako autorka książek cenionych, publikowała pani w Belgii powieści popularne…
Z.R.: Tak, powieści kryminalne z cyklu „Co Tydzień Powieść”, pisane pod pseudonimem. Zarabiałam za nie masę pieniędzy. To były takie zeszyty, kolorowe broszurki z atrakcyjną okładką, takie, jakie nabywa się na dworcu albo w kiosku. Polacy, których było masę w Belgii, górnicy różni, namiętnie to kupowali. Żadne moje honorarium nie było tak wysokie. To było na początku lat pięćdziesiątych, gdy urodziła się Basia. Nie mieliśmy pieniędzy, „Libella” bowiem nie przynosiła jeszcze dochodu. Więc chwaliłam się, że zarabiam więcej od mojego męża.
A.M.: Jaką literaturę ceni pani najwyżej?
Z.R.: Czytam przypadkowo. Teraz – Le testament français Andreï Makine’a. To bardzo dobra powieść, podobnie jak kryminał Anne Perry L’etrangleur de Cater Street.
A.M.: Zdaje się, że powieści kryminalne należą do ulubionych pani lektur…
Z.R.: Oczywiście, to jest wielka sztuka (zwłaszcza angielskie i amerykańskie) – wszystko musi się tu trzymać, musi być bardzo dobrze zrobione. Pisanie kryminału wymaga umiejętności konstruowania. Jeżeli wymienię coś w pierwszym zdaniu powieści, to musi gdzieś to powrócić. To nie jest nigdy przypadkowe, bezcelowe.
A.M.: A którą ze swoich książek pani lubi lub ceni szczególnie?
Z.R.: Nie wiem. Teraz zaczęłam pisać coś nowego. Mam nadzieję, że jeszcze dożyję, że napiszę. Ale, proszę pana, ja jedną książkę piszę dwa, trzy lata.
A.M.: Wiem, że nie lubi pani rozmawiać o swoich planach pisarskich, ponoć pod tym względem jest pani przesądna…
Z.R.: No ale przecież nie sposób planować. To nie tak jest, że kupuję rybę i ją usmażę jutro albo pojutrze, gdy na razie jest jeszcze w lodówce. Pisanie to coś zupełnie innego.
A.M.: Należy pani do pisarzy skromnych – nieszczególnie zależy pani na autoreklamie, popularności…
Z.R.: Proszę pana, ja jestem bardzo ambitna, tylko mam inne ambicje. Jestem bardzo ambitna, jeżeli chodzi o moją córkę, która trzęsie sejsmologią na całą Kalifornię19. Poza tym mam różne inne problemy, na przykład ze zdrowiem. Wszystko to jest dla mnie ważniejsze. A czy ja jestem taka pisarka, czy inna, to mnie wszystko jedno. Mój pierwszy fach to nie jest wcale pisarstwo. Pracowałam w „Libelli”, pracowałam w Galérie Lambert. Robiłam różne inne rzeczy. I dopiero w przerwach pisałam. Oczywiście bardzo się cieszę, że wyszły moje książki, jednak gdyby się nie ukazały – nie byłoby dramatu. Niedawno w Instytucie Polskim w Paryżu była fiesta z okazji wydania francuskiego przekładu powieści Na wyspie. Wie pan, zwykle jest takie nadęcie, uniwersyteckie, oficjalne. Siedziałam i miałam się nie odzywać. Aż w pewnym momencie mówię głośno do Erika20: „Ty zmyślasz. To wcale tak nie było”, albo do Piotra Błońskiego: „Panu się tylko tak wydaje”. Publiczność bardzo się śmiała, a potem mówiła mi, że nareszcie była miła atmosfera. Tak jest. Myślę, że jak będzie mój pogrzeb, to też będę się śmiała z trumny. Wie pan, w Neu Rohlau wszyscy mieliśmy jakieś przydomki. Opowiadałam w obozie, dla zabawy, jak to w jednej z warszawskich gazet przeczytałam nazwy profesji: „krojczy noworodków”, „gruźlik”, „dorywczy przy pogrzebach” – taki, co przy pogrzebie gasi świece lub robi coś podobnego. Rozbawiło mnie to, więc nazwali mnie „Dorywczy przy Pogrzebach”. I tak każdy, kto dzisiaj przysyła mi list, zwraca się do mnie: „Kochany Dorywczaku”. W obozie mówiono, że gdyby nie zęby, to śmiałabym się dookoła głowy.
A.M.: Pani powieści tłumaczone były na francuski, angielski, niemiecki, rumuński i hebrajski. Autorem przekładu Na wyspie jest Erik Veaux…
Z.R.: Erik był u nas w Jours, w Burgundii. Zobaczył moje książki po polsku, między innymi Na wyspie – wyszło to jako Île Saint-Louis21. Teraz pewnie będzie tłumaczył Trybulacje proboszcza P. albo coś innego. Erik jest protestantem, pół-Szwedem. Dwa lata spędził w Polsce. Będąc attaché commercial w Sztokholmie, urządził wystawę Jasiowi Lebensteinowi. Gdy byłam w Szwecji, zaprosiła nas na obiad taka babeczka z Biblioteki Nobla. Powiedziałam wówczas do Erika: „Słuchaj, ty jesteś Szwed” (on bardzo mało zarabia jako tłumacz i mnie też bardzo mało płacą; to nie jest żaden fach być pisarzem we Francji), „Zrób coś jako Szwed. Dostaniemy Nobla, wtedy zaproszę ciebie, twoje dwie córki, wszystkie twoje żony” (miał ich kilka) – będę taka bogata. Pojedziemy osobnym samolotem i król mi będzie ściskał rączkę”. Jak Miłosz dostał nagrodę, Erik powiedział do mnie: „Słuchaj, Francuzi w ogóle nie słyszeli o żadnym Miłoszu. I nie chcą tam pojechać. Pojedź ty”. Na co odparłam: „Zwariowałeś? W styczniu? I po co ja tam?… Będzie Zosia Hertzowa. A Miłosz… W ogóle my nie jesteśmy w takiej przyjaźni. On byłby bardzo zdziwiony”. No, więc mogłam być na Nagrodzie Nobla.
Paryż, 7. XII 2002 (rozmowa do tej pory niepublikowana).