Fotografował takie sławy jak Jean-Luc Godard, Romy Schneider czy Hildegard Knef. Współpracował z jednym z największych magazynów dla kobiet w Europie – Brigitte. Jest właścicielem jednej z najliczniejszych kolekcji fotograficznych w Niemczech. Dziś ma 87 i wciąż z błyskiem w oku opowiada o pracach ze swojego zbioru oraz o własnych produkcjach. Niemiecki fotograf, galerzysta, kolekcjoner i kurator F. C. Gundlach w drugiej połowie XX wieku zjeździł niemal cały świat, Polskę po raz pierwszy odwiedził podczas tegorocznego Miesiąca Fotografii w Krakowie, żeby otworzyć wystawę „Vanity”. Prace z kolekcji Gundlacha można oglądać w Muzeum Narodowym w Krakowie do 1 września.
Anna Maziuk: W 1956 roku wybrał się pan w pierwszą podróż do Nowego Jorku – co wtedy najbardziej zrobiło na panu wrażenie?
F. C. Gundlach: Kiedy tam przyjechałem i zobaczyłem, jak pracują słynni nowojorscy fotograficy, byłem w szoku. Profesja fotografa była o wiele lepiej zorganizowana niż w Europie. Każdy z nich miał agenta i to agent załatwiał wszystkie biznesowe sprawy, znajdował klientów, negocjował. Artysta nie musiał się tym martwić, mógł w tym czasie zajmować się robieniem zdjęć.
Jak udało się panu przebić? Konkurencja w Nowym Jorku była przecież ogromna.
Już podczas pierwszej wizyty poznałem Eileen Ford, która w 1946 roku założyła jedną z najważniejszych agencji modelingowych tamtych czasów. Zostaliśmy przyjaciółmi, przyjaźniliśmy się przez 30 lat. Eileen znała wszystkich liczących się fotografów. Kiedy chciałem kogoś poznać, ona po prostu do niego dzwoniła. Jedną z takich osób był Erwin Blumenfeld. Eileen zaaranżowała spotkanie. Poszedłem z moim portfolio do jego pracowni. Kiedy wielki mistrz w końcu do mnie przyszedł, zaczął mówić płynnie po niemiecku, z berlińskim akcentem. Nie miałem pojęcia, że urodził się w Niemczech! Poślubił Holenderkę i szybko wyjechał do Amsterdamu. Ten niesamowity artysta, zanim zajął się fotografią, zainspirowany dadaizmem i surrealizmem, robił kolaże. W dzień prowadził sklep z damskimi torebkami, nocą pracował w ciemni. To było zabawne, bo pierwszą rzeczą, o jaką mnie po niemiecku zapytał, było – czy w Hamburgu jest sklep z wyrobami ze skóry krokodyla (śmiech).
Fotografował pan modę przez ponad 40 lat. Jak to się zaczęło?
Najpierw, jako niezależny fotoreporter, współpracowałem z różnymi czasopismami ilustrowanymi. Trafiłem do Paryża. Może bym tam został, ale dostałem ofertę współpracy od Film und Frau. To oni wprowadzili mnie w biznes filmowy. Francuskie kino, z filmem noir na czele, było wtedy bardzo dobre. To było jeszcze przed Brigitte Bardot, ale za czasów innych, świetnych aktorów takich jak Simone Signoret, Yves Montand czy Gérard Philipe. Pracowałem dla nich przez 12 lat. W 1958 kupiłem moją pierwszą Leicę, dzięki niej moje zdjęcia stały się o wiele żywsze. Lubiłem używać bardzo krótkich obiektywów. Chodziło o ostrość. Czasem jednak czułem się jak bajkopisarz, bo stroje, które fotografowałem, były niedostępne dla większości naszych czytelników. Mimo to lubili na nie patrzyć. Trzy lata temu, podczas przygotowywania jednej z wystaw, odwiedziła nas kobieta – około siedemdziesiątki – która przez 50 lat przechowywała kilka numerów Film und Frau. Przeprowadzała się i nie była w stanie ich wyrzucić, więc podarowała je nam.
Pamięta pan swoje pierwsze zdjęcie?
Mój pierwszy aparat firmy Agfa dostałam, kiedy miałem 10 lat. W moim archiwum znalazłem zdjęcie zrobione za pomocą samowyzwalacza, na którym ja, mój brat i nasz kolega pozujemy na drabinie. Zmusiłem ich do wejścia na tę drabinę i stania przez kilkanaście sekund bez ruchu. To było moje pierwsze zdjęcie pozowane, nie zwykłe pstryknięcie.
Do Berlina przyjechał pan w połowie lat 50. To bardzo istotne tło dla wielu pańskich zdjęć.
Berlin był centrum mody od XIX wieku. Zjeżdżali tam imigranci z różnych krajów – z Polski, Ukrainy. Ale żeby otworzyć własny biznes, trzeba było mieć obywatelstwo niemieckie. Dlatego imigranci często szyli we własnych domach i sprzedawali chodząc od drzwi do drzwi – to był początek przemysłu modowego w Berlinie! Dopiero Bismarck zmienił sytuację przybyszy z innych krajów. Około 1900 roku powstał pierwszy dom towarowy. W latach 20. XX wieku Berlin był kulturalnym centrum Europy, potem Hitler doszedł do władzy, ale przemysł modowy wciąż był silny. Nie było dużych firm, tylko niewielkie, rodzinne zakłady, skupiające maksymalnie 20 szyjących kobiet. To były rzeczy bardzo dobrej jakości i o świetnych krojach. W Niemczech powstawały uniformy dla armii okupacyjnych – angielskiej, francuskiej, amerykańskiej. Potem eksportowano także do Szwajcarii i Szwecji. Wszystko działało prężnie aż do postawienia muru berlińskiego w 1961 roku.
Ale na pana fotografiach nie zobaczymy podziałów i ruin.
Oczywiście, że nie. Ludzie, którzy przetrwali wojnę, chcieli o niej zapomnieć. Nigdy nie fotografowałem ran, nie można robić zdjęć mody na tle ruin. Szukałem miejsc, które nie zostały zniszczone. Tamta generacja naprawdę chciała żyć po tym wszystkim, co ich spotkało podczas wojny.
Fotografował pan wielu sławnych ludzi. Obok Jeana-Luca Godarda czy Hildegard Knef, również słynną francuską aktorkę Romy Schneider. Jej portrety pana autorstwa są dziś niemal ikonami.
Romy była bardzo nieśmiała i niepewna siebie. Zachowywała się wręcz śmiesznie. Znałem ją z filmów, była bardzo sławna, ale i młoda. Dlatego kiedy się poznaliśmy, zabrałem ją na pół dnia do mojego studia. Udało mi się zdobyć jej zaufanie, otworzyła się. Wtedy powstały te słynne portrety.
Pamięta pan jakąś szczególną sesję?
Było ich mnóstwo. Zwłaszcza w okresie, kiedy zacząłem podróżować po świecie. W pamięci szczególnie utkwiła mi jedna historia. Zostałem wysłany do Nowego Jorku, żeby sfotografować bieliznę dla dużej, niemieckiej firmy, która miała zamiar wejść na rynek amerykański. W Nowym Jorku trzeba mieć pozwolenie na fotografowanie. Zazwyczaj nie ma z tym problemu, ale kiedy usłyszeli, że to mają być zdjęcia dziewczyny w samej bieliźnie, powiedzieli, że w żadnym razie nie możemy zrobić tej sesji na ulicy. To był koniec lat 50. Zrobiliśmy zdjęcia w Central Parku, ale nie byłem zadowolony z efektów. Chodziło o to, żeby jak najlepiej pokazać Nowy Jork. Najpierw miałem pomysł, żeby zrobić zdjęcia na łodzi, ale ostatecznie wynająłem dwa helikoptery i wyjąłem z nich drzwi. Fotografowałem stojąc na płozie helikoptera 500 metrów nad ziemią! To było niesamowite.
1 comment
Kocham modę i fotografę.Piękny wywiad.
Comments are closed.