Czego w dzisiejszych czasach najbardziej potrzebuje polski teatr?
Reformy. Organizacja teatru, zasady finansowania, struktura zatrudnienia i przede wszystkim prawo pracy wymagają natychmiastowego dostosowania do realiów świata, w którym teatr funkcjonuje. Izabella Cywińska, gdy została ministrem kultury, chciała przeprowadzić reformę finansowania teatru, ale środowisko stanęło murem i powiedziało: nie! Dziś zbieramy pokłosie tej postawy. Obecny system jest absolutnie niewydolny i nie dostosowany chociażby do warunków uprawiania zawodu aktorskiego w sytuacji istnienia potężnego telewizyjnego rynku pracy. Ten system musi zostać zmieniony, żeby teatr w ogóle przetrwał. Inaczej będziemy dalej tylko dzielić biedę.
Sytuacja teatrów jest zresztą różna. Inaczej to wygląda w Warszawie, inaczej w mniejszych ośrodkach. Mam za sobą kilkuletnie doświadczenie reżyserskie w teatrach stolicy i to, co się tam dzieje, to horrendum, przy którym słynny pamflet Swinarskiego to bułka z masłem. Gdy pracowałem w jednym z teatrów 10 lat temu, na pierwszej próbie aktorzy przyszli ze swoimi serialowymi terminami, ale dało się jeszcze porozmawiać, negocjować. Kilka lat później po prostu na początku pracy otrzymałem od inspicjenta „wykaz zajętości”. Co to jest „wykaz zajętości”? Lista wolnych terminów – gdy aktor już pozałatwia swoje zobowiązania w serialach i innych teatrach, wtedy może przyjść na próbę do swojego macierzystego teatru, w którym jest zaangażowany na etacie. Niewiarygodne – a jednak tak to właśnie wygląda. Do tego dochodzi sprawa decyzji aktora, czy zechce on zagrać w danej produkcji, czy nie – bo akurat ma coś innego na oku albo uzna, że w danym projekcie mu się grać nie kalkuluje. Etat w teatrze stał się wygodną przystanią z „socjalem”, która do niczego nie zobowiązuje, a przecież zawsze może przyjść ochota, by jednak coś tam na scenie sobie zrobić. Gdy słyszę kwilenia o „zespole” i „zespołowości” – nóż otwiera mi się w kieszeni.
Oczywiście jest to ta najczarniejsza strona medalu, wynaturzenie, które nie charakteryzuje postawy całego środowiska. Każde uogólnienie jest krzywdzące dla tych, którzy się w nim nie mieszczą. Zespół grający w moim spektaklu w Teatrze Ateneum był fantastyczny! Ale uściślając: grający w premierze tego spektaklu – bo w trakcie pracy na 10 osób obsady „zmieniły się” 4, czyli prawie połowa! Zanim odnalazłem tych, którzy „chcieli” i oddali tej pracy serce, straciłem mnóstwo czasu i energii na czterokrotne zaczynanie od nowa. Bo każda taka „zmiana” w obsadzie to gwałt na procesie tworzenia.
Istnienie w stolicy kilkunastu stałych zespołów aktorskich to absurd, nadający się tylko do Księgi Rekordów Guinnessa. I żeby była jasność – nie chodzi tu o zbudowanie alternatywy: teatr dotowany z publicznych pieniędzy kontra teatr prywatny. Teatr prywatny to jeszcze inny temat. Chodzi o model teatru finansowanego ze środków publicznych, ale nie teatru repertuarowego ze stałym zespołem, tylko opartego na wyznaczonym programie działania, w którym do poszczególnych spektakli angażuje się konkretnych aktorów na określony czas prób i określone terminy grania. Taki model od dawna funkcjonuje w Europie i nie jest to wymyślanie prochu, po prostu zastosowanie sprawdzonych rozwiązań.
Oczywiście zupełnie inna jest sytuacja zespołów aktorskich w mniejszych ośrodkach, gdzie pracuje się z dala od serialowych konfitur – potrzebują one raczej wsparcia i ochrony przed zakusami polityków, którzy lubią od czasu do czasu pogmerać sobie w „kulturze”.
Ale kwestia reformy teatru to również na przykład dostosowanie rozliczania czasu pracy do specyfiki pracy w teatrze – wiadomo, że przed premierą pracuje się „na okrągło”, a w innych dniach tylko odbija kartę. Albo sprawa ubezpieczenia emerytalnego i zdrowotnego dla aktorów nie będących na etatach. Gdy zaczynałem pracować jako reżyser, obejmowało mnie ubezpieczenie dla twórców, tak zwana „ósemka” – za jeden kwartał składka wynosiła (proporcjonalnie) mniej więcej tyle, ile dziś płaci się miesięcznie. Reforma ZUS-u zlikwidowała to ubezpieczenie i dziś traktuje się aktorów jak inne wolne zawody. Oczywiście nie trzeba dodawać, że niewielu stać na opłacanie tak wysokiej składki. Zamiast zachęcać i oswajać aktorów z funkcjonowaniem na wolnym rynku, państwo wysłało sygnał: trzymajcie się etatów, bo inaczej nie dacie sobie rady.
Czy poza reformą teatru według Pana stoją jeszcze jakieś wyzwania przed teatrem na najbliższe lata?
O artystyczny potencjał polskiego teatru jestem spokojny. Pieniądze – większe, mniejsze – zawsze będą. Największym problemem możemy okazać się my sami – czyli środowisko teatralne. Polaryzacja poglądów nasiliła się do tego stopnia, że rozmowa staje się niemożliwa. Publiczne wypowiadanie jakiegokolwiek sądu w jakiejkolwiek sprawie przestało mieć jakikolwiek sens. Każdy od razu klasyfikuje usłyszaną wypowiedź w jakimś zero-jedynkowym systemie oceny i w zależności od własnego stanowiska albo bierze tę wypowiedź na sztandar, albo wdeptuje wypowiadającego butami w ziemię.
To, że artyści sami definiują pojęcie „artyzmu” w myśl prostej zasady: to, co ja robię, jest sztuką, a to, co robi ktoś inny, nie, to jeszcze pół biedy – to naturalna konsekwencja egotyzmu artystów. Ale dziś za tym rozróżnieniem pojawia się dalej idący postulat: „mnie należy finansować ze środków publicznych, tego innego – nie”. Taka eskalacja agresji i kwestionowanie prawa innego artysty do istnienia to jednak nowa jakość w naszym życiu teatralnym i chyba przekroczono tu jakąś istotną granicę.
Ponieważ coraz trudniej o fundusze, walka zaostrza się. „Teatralna giełda” – wypadkowa jakości spektaklu, zgodności z obowiązującą modą i środowiskowych układów – przestaje być tylko lokalnym kolorytem teatru, obchodzącym wąskie grono samych zainteresowanych, miejscem kojenia kompleksów. „Giełda” zaczyna mieć realny wpływ na teatr, bo lansowanie miernot wspomaga ich finansowanie.
W środowisku teatralnym chętnie podejmuje się rozmowę o niekompetencji urzędników, o upolitycznieniu i nieprzejrzystości ich decyzji, o braku w nich poczucia obowiązku wobec narodowej kultury, o niedostatecznym jej finansowaniu. To wszystko prawda. I nietrudno zyskać poklask, gardłując w tych sprawach. Ale to tylko pół prawdy o kondycji polskiego teatru. Druga połowa leży po naszej stronie, ale o tym mało kto chce mówić: o chorym systemie, o układach, o odpowiedzialności za wydawanie publicznych pieniędzy. Doprowadzenie do sytuacji, w której będzie możliwy autentyczny dialog różnych twórców, w której będzie możliwe rzeczywiste rozpoznanie i nazwanie sytuacji teatru w Polsce i zgoda na jego reformę – to wyzwanie, jakie stoi przed nami na najbliższe lata.
Dziękuję za rozmowę