Sześcianuję swój sześcian, próbując znaleźć z niego wyjście. Poruszam się w nim z Mondrianowską determinacją, na przemian horyzontalnie i wertykalnie. Natykam na Malewiczowskie kwadraty, czy to będące przegrodą, czy też płaszczyzną odniesienia. Jednak wewnętrzne podziały i rytmy zdają się nie mieć końca. Za każdym sforsowanym zamknięciem zjawia się następne. Przechodzenie do sąsiedniej komórki automatycznie wymusza wybór kolejnej. Konstruowanie nowych traktów jest tak samo nieskuteczne jak destruowanie istniejących. Pozostaje błądzić wśród zastanych form, broniąc się przed obłędem nadmiarowości stale niespokojnym umysłem.
Mój abstrakcyjnie symboliczny hipersześcian wypełnia bez umiaru:
bezładny Plan,
przypadkowy Rzut,
wymyślony Model Immanencji,
autoportretującej obrazomyśl, czyli emitującej obraz myśli stwarzany przez nią samą. Bywa, że Plan, Rzut i Model stają-się-innymi w sposób nierozsądny, często mało racjonalny. Poszukiwane na oślep – w znużeniu i upojeniu. Czerpiące z doświadczeń ezoterycznych. Wynikające z oszołomienia. Choć niewykluczone, że biorące się z zagadkowych procesów patologicznych.
Ciągle pozostaję w wielości – niepotrzebnej a przecież nieuniknionej. Jedno wyzwala drugie – niepohamowanie. Gęste, przepastne, splątane – by znów posłużyć się Deleuze’owskim terminem – kłącze, w którym przeplatają się różne systemy konstruktów i destruktów, znaków i nie-znaków, pełne złącz przypadkowych i nieadekwatnych, łączące dowolny punkt z innym dowolnym punktem, spajające losowo wybrany kształt z byle jakim przygodnym kształtem.
Wygląda na to, iż te alogiczne rezultaty są ceną, jaką twórca musi zapłacić za niepokorne istnienie i rewolucyjne stawanie się. Choć możliwe, że praktyczniej jest być naiwnym, więc niezbyt głębokim, za to na swój sposób niewinnym, to znaczy jak najmniej obciążonym winą uprawiania sztuki i zagłębiania się w filozofię.
Miałżeby zatem artysta stać się niezawisły od zracjonalizowanego namysłu nad sztuką i reguł rządzących rozumem? Miałby zastąpić jego kategorie indywidualną wrażliwością? Czyż takie oczekiwania nie są zbyt romantyczne? Owszem, dzieło sztuki stanowi immanentną właściwość umysłu twórcy. Musi je tylko odkryć i wydobyć na światło dzienne, a zatem pochwycić Ideę i odsłonić Rzecz samą w sobie, lecz przecież nie musi przy tym odrzucać Pojęcia oraz zastępować inteligencji uczuciem. Spekulacja intelektualna, nawet jeżeli w poszczególnych ekspresjach okazuje się zawodna, to jednak otwiera rozległe terytoria dla artystycznych penetracji, umożliwiając ekscytujące zejścia w głąb osobniczego doświadczenia. Również na tej drodze artysta może doznać transcendentalnej apercepcji, prowadzącej do uchwycenia Modelu.
Odwoływanie się do najgłębszych warstw istnienia przynosi czasem skutek odwrotny od zamierzonego. Wyrywa z uzależnienia od logosu, czyniąc w znacznym stopniu niezawisłym od rozumu. Eliminuje go poniekąd potrzeba kontemplacji, pozwalając porzucić marzenie o wszechwiedzy artysty, ale też zwątpić w realność sztuki i pogodzić się z nieciągłością osobowości; w ogóle z nieciągłością – zdarzeniową, psychiczną, doświadczaną. Wbrew woli, która wszak nie chroni od przypadku. Pozostaje zatem uwolnić się od dyktatu woli i ulec niezależnym od niej przemianom, zgadzając się na bieg wypadków niosących zaskoczenie, bez silenia się na potwierdzane doświadczaniem przeżywanie wewnętrznej tożsamości.
Realizując uparcie bezwymiar mam poczucie utożsamiania się z kimś coraz to innym, z kimś, kto nieustannie podlega zmianom – nie tyle immanentnym, ile zdeterminowanym tym, co się samo niejako niesie. Przedmiot moich zainteresowań zdaje się być wolny od racjonalnie dającej się ustalić przyczynowości; zwłaszcza od dyktatu jakichkolwiek przestrzennych pryncypiów. Próbuję go także wyzwolić z rygorów widzenia. Wyrywkowe, ale i wieloaspektowe sześcianowanie powołuje do istnienia coraz to nowe Nienazywalne. Przedstawiają się obrazem i chowają w obrazie – pełne wzajemnych odbić, lustrzanie niedoskonałych symetrii, niedokładności przekształceń, zwodniczości powtórzeń.
Ach, te moje wieczne powroty…
Przypomniało mi się co Beckett pisał w Prouście („Dialog” 1983, nr 4), to mianowicie, że „rozwój duchowy wziąć się może jedynie z wyczucia głębi”. Zastanawiam się więc w jaką głębię wszedłem lub wchodzę ja. W końcu to, co bez opamiętania obrabiam to tylko sześcian – raz przedmiot, kiedy indziej któraś z niezliczonych jego „twarzy”: płaskich i bez wyrazu dla zdawkowych spojrzeń przygodnych widzów. I znów zjawia się Samuel Beckett, ze swoim: „sztuka jest apoteozą samotności”.
Niewykluczone, iż moja „głębia” jest pełną sprzeczności i paradoksów głębią nieosiągalną, głębią, którą wypełniam kolejnymi obiektami i obrazami, głębią zagęszczaną nimi i stającą się przez to nie do przebrnięcia, zamkniętą w sześcian, a właściwie zawartą w jego płaskim, nie do zrekonstruowania obrazie. Przypomina to stos, stos niemożliwy – jeden ze słynnych paradoksów eleatów. Sformułował go obrazowo Eubulides z Miletu: „Jedno ziarnko pszenicy nie jest stosem. Dodasz jeszcze jedno i wciąż nie ma stosu. Kiedy zaczyna się stos? Nigdy. Stos jest więc niemożliwy”. Mój HiperSuperMultiSześcian również nim pozostaje.
Tak oto niezmiennie doświadczam granicy między widzialnym i niewidzialnym. Okazuje się wszak, iż twórcza natura formułowanego pojęcia nie musi być taką w sferze obrazowania. Niemniej theoria stale usiłuje podporządkować pojęcie formy spojrzeniu, w nim znajdując jej potwierdzenie i uzasadnienie. Jest to podporządkowanie sensu – sensowi-widzenia. Przemożna pokusa poddania oglądowi.
Kiedy patrzę wstecz, widzę jak redukowałem pojęcia – do niezbędnego minimum, i jak mnożyłem obrazy – rozbudowując wizualny labirynt. Czy jednak coś istotnego dodawałem do sensu, czy też jedynie tworzyłem czyste nic bądź czysty nonsens?
Niezbywalnie i nieodmiennie HSMSz.
W formalnej obecności i myślowej nie-oczywistości.
Z niejasną naturą wyrazu, jako wieloraka obecność-w-formie.
Forma-obecność – odbijająca i powtórzeniowa.
Forma-obecności, będąca sama w sobie pozostałością swoistej nieobecności, śladem tego, co a-morficzne.
I ów sens i nonsens – wzajem wykluczające się ze swego pola, choć zarazem pozostające ze sobą w sekretnym i trwałym związku.
I to stale redefiniujące się pojęcie: nieskończone pojęcie, skrywające się w nieskutecznym proteście przeciwko pojęciu jako takiemu.
Umykające identyczności, spierające się o tożsamość.
Obszar zagadnień całościowo nie-do-pomyślenia.
Rodzi się niemożliwe, formułuje niewypowiadalne.
Sześcianuje teoremat.