Rodzice moi, Jadwiga Żurakowska i Józef Czok, pobrali się w polskim kościele w Jerozolimie 3 lutego 1944 roku. Poznali się w Związku Radzieckim, w Błachowieszczynce, gdy ojciec dowiedział się, że Żurakowscy poszukują mego dziadka Stanisława Żurakowskiego, burmistrza Ostroga. Przyszedł do babci, aby powiedzieć, że był z dziadkiem w Kozielsku, jednak potem Rosjanie dziadka gdzieś zabrali. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że jeńców kozielskich wywieziono do Katynia, gdzie zostali zabici.
Rodzice ślub mieli skromny. Brali go w wojskowych mundurach, a oprócz świadków innych gości nie było. Udało się kupić dla matki duży bukiet żółtych róż, co graniczyło z cudem, bo właśnie tego samego dnia we wszystkich jerozolimskich kwiaciarniach kwiatów zabrakło: zostały wykupione na pogrzeb jakiegoś tamtejszego dygnitarza.
Śniadanie poślubne przygotowały polskie zakonnice, a głównym daniem była fasola. Resztę dnia mama spędziła w łaziku pod bankiem, czekając na ojca, któremu jeden z wyższych oficerów powierzył różne sprawy bankowe. Nie były to sprawy wojskowe, lecz jego prywatne. Dlaczego ojciec zgodził się na takie zajęcie w dniu ślubu – zwłaszcza że po trzech dniach miał wyruszyć na front włoski – nie mam pojęcia, jednak tak się właśnie stało. Widocznie ojciec nie umiał się wykręcić.
Kiedy ojciec pojechał na front, matkę też wysłano do Włoch – była w 317 Kompanii Transportowej. Tak więc oprócz babci i najstarszej ciotki (Doci), które zostały na Środkowym Wschodzie, na front wyruszyła cała moja rodzina: matka z ciotką Julką, trzech wujków – Józef, Antoni i Stanisław Żurakowscy – i ojciec. Nie liczę dalszych krewnych, a było ich wielu, nawet w Anglii, gdzie jeden z wujów – Janusz Żurakowski – został pilotem myśliwca Spitfire.
Lata później tu, we Włoszech, wszyscy chłopcy musieli obowiązkowo wstąpić do wojska i czas przyszedł także na mojego syna. Bardzo się buntowałam, nie tylko dlatego, że to dla mnie strata czasu, ale i z tego powodu, że syn na takie hece wyjątkowo się nie nadawał. Kiedy szwagier spytał, czy nie uważam, że syn powinien poświęcić trochę czasu krajowi, odpowiedziałam, że szwagier będzie miał coś do gadania dopiero wtedy, jeśli pokaże mi tyle grobów swych krewnych, którzy zginęli za Włochy, ile ja mogę pokazać grobów moich krewnych w tym kraju. Więcej o wojsku mowy nie było, a syn, tak na wszelki wypadek, pojechał na uniwersytet do Londynu, podobnie zresztą jak setki młodych Włochów, których we włoskim Ministerstwie Obrony nazwano „Brygadą Tamiza”. Ale to inna historia.
Babcia – Maria Żurakowska z Jastrzębskich – wyjechała do Libanu z Iranu wraz ze wszystkimi przebywającymi tam Polakami, kiedy rozeszły się pogłoski, że do Iranu ma wkroczyć Związek Radziecki. Szczęśliwie Libańczycy zdecydowali się przyjąć zesłańców. W Libanie babcia i ciotka Docia, jedyna z Żurakowskiej młodzieży, która nie wstąpiła do wojska (miała się opiekować babcią), zamieszkały – wraz z wieloma innymi polskimi rodzinami – w małym, w przeważającej mierze chrześcijańskim miasteczku Ghazir. Przydzielono babci mieszkanie u rodziny libańskiej. Dzieci zesłańców przychodziły na lekcje języka polskiego i innych przedmiotów. W wolnym czasie biegały po okolicznych górach i relacjonowały babci wrażenia ze swych wędrówek, snując fantastyczne opowieści o wielkich zwierzętach i cudownych przygodach. Przyjemnie pomyśleć, że po tych wszystkich okropnych przeżyciach i im nareszcie trafiła się okazja do zabawy.
Siostra moja, Elżbieta, urodziła się 27 czerwca 1945 roku w Tel Awiwie, ja natomiast urodziłam się 25 sierpnia 1947 roku w Bejrucie. Ela przyszła na świat w ładnym szpitaliku żydowskim, w którym obsługa mówiła po polsku i wszyscy – od lekarza do gospodyni – byli bardzo przyjemni i troskliwi. Po jakimś czasie mama dołączyła – choć nie bez kłopotów, bo z jakiegoś powodu Żydzi nie chcieli jej dać pozwolenia na wyjazd z Palestyny – do babci w Libanie. Jako mężatka, tzn. członek osobnej rodziny, mama powinna była dostać własne mieszkanie, jednak – jak to zawsze bywa – władze polskie kazały jej zamieszkać u babci. A skoro tak, to i zapomoga przysługiwała tylko na jedną rodzinę, a nie na dwie.
Dodam, że od samego początku, jeszcze w Iranie, istniała duża różnica między Polakami z „chodami” a tymi bez: ci pierwsi mieszkali wygodnie w hotelach, kosztem całej gromady, domagali się porządnego ubrania, też kosztem całej gromady, a reszta mieszkała w namiotach, śpiąc początkowo na ziemi na jednym kocyku, i to w towarzystwie skorpionów. Nie, żeby ci pierwsi należeli do jakiejś elity, przyzwyczajonej do luksusu, a tym bardziej zasługującej na wygodniejsze życie. Po prostu mieli łokcie ostrzejsze.
Wiem o tym wszystkim, bo tuż po przyjeździe do Iranu ze Związku Radzieckiego (moja rodzina znalazła się w jednym z pierwszych transportów ewakuacyjnych) trzeba było zorganizować miejsce postoju, ubranie i wyżywienie dla transportów będących jeszcze w drodze. Polacy (niektórzy) zabrali się do pracy. Były drużyny, które stawiały namioty, a kiedy zaś namiotów zabrakło, cztery kije z jakimś daszkiem, żeby ludzie nie spali pod gołym niebem. Były też drużyny, które zajmowały się kuchnią, a matkę przydzielono do Biura Rodzin Wojskowych, gdzie rozdawano zapomogę, kartki na ubrania itd. Właśnie tu przybyła żona pewnego pułkownika (oczywiście) z wielkimi pretensjami, że nie ma jak zapłacić za hotel i w dodatku potrzebuje pieniędzy na kostium z jakiegoś egzotycznego materiału, wtedy bardzo modnego i przydatnego na irańskie upały. Takich „Pań” było wiele.
W biurze matka pracowała w sukience z materiału zdartego z jakiejś kołdry. Sukienka miała dziurę na brzuchu, a matka chodziła boso i bez bielizny. Kiedy nie była za biurkiem, dziurę musiała zakrywać ręką, aby nikt nie widział, że pod spodem jest goła.
Nawet w Związku Radzieckim robiono różnicę między „pierwszymi” a „ostatnimi”. Były rezerwy żywności dla żołnierzy przybywających z łagrów ze wszystkich krańców ZSRR do tworzącego się wojska polskiego. Żołnierze dzielili się tym jedzeniem z masami również tam docierających polskich zesłańców, i to było bardzo ładnie z ich strony. Oczywiście zakazywano kradzieży jedzenia z tych rezerw, ale nie dotyczyło to wyższych oficerów, którzy mogli brać, co chcieli i kiedy chcieli. Dla reszty karą za kradzież było rozstrzelanie – nie tylko w groźbach, ale i faktyczne. Między rozstrzelanymi był nawet dziewiętnastoletni chłopak. Ot, i tak: kto przeżył NKWD, dostał od władz polskich! (Informacja z gazety londyńskiej Polonii „Tydzień” z dnia 17 kwietnia 2013 r.; artykuł Jana J. Krasnodębskiego o książce Zbigniewa Siemaszki Generał Anders w latach 1892-1942).
Matka opowiada, że pierwszym budynkiem postawionym przez władze polskie na irańskiej ziemi był areszt, i to z takimi „szufelkami” na oknach, aby nie można było ani tam zaglądnąć, ani stamtąd wyjrzeć. W nim właśnie przetrzymywano koleżankę matki – wybitną łamagę, więc jakie było jej okropne przestępstwo wymagające aż aresztu, trudno sobie wyobrazić. Nie ma to jak rygor. W stosunku do niektórych oczywiście, bo w Libanie pewną hrabinę władze polskie wykupiły z więzienia libańskiego za pieniądze przeznaczone na zapomogę dla polskich rodzin. Owa „arystokratka” znalazła się w więzieniu za handel narkotykami. Naturalnie w związku z takimi wydatkami na „wyjątkowe” potrzeby zmniejszono zapomogę wszystkim polskim rodzinom.