Zuzanna Dzwonkowska: Zacznijmy od samego początku. Skąd pomysł, żeby powołać do istnienia galerię sztuki w Krakowie, gdy jeszcze dwa lata temu miasto było postrzegane w kontekście sztuki współczesnej jako pustynia?
Aleksander Celusta: W pewnym momencie Kraków faktycznie stał się pustynią. Wielu artystów oraz kuratorów przeniosło się do Warszawy. Upadły takie inicjatywy jak Goldex Poldex, New Roman, Delikatesy czy Zbiornik Kultury. Uczestniczyliśmy w tutejszym życiu artystycznym, więc słyszeliśmy i wiedzieliśmy, że nie ma galerii, która reprezentowałaby i wspierała młodych artystów. Henryk powstał właśnie z poczucia braku takiego miejsca na mapie.
Mateusz Piegza: Brakowało miejsca przygotowanego profesjonalnie, które gromadziłoby twórczość młodych artystów. Rozpoznaliśmy niszę, poczuliśmy potrzebę stworzenia miejsca, które będzie związane z osobami dopiero zaczynającymi swoją karierę. Uznaliśmy, że jest to właściwy moment. Tak powstał Henryk.
AC: Właściwie w Krakowie od dawna brakowało takiego miejsca. Układ sił w mieście pozostał niezmienny od lat – rynkiem sztuki trzęsły galerie Starmach i Zderzak. Oprócz tego pojawiały się i znikały rozmaite inicjatywy. W końcu w Krakowie dzieje się dużo, ale nic z tego nie wynika. Brakowało poczucia stałości. Inni poszli za nami i można było zaobserwować „efekt Henryka” – oczywiście mówię to pół żartem, pół serio. Zawiązało się wiele nowych inicjatyw, które mają różne założenia i cele. Artystyczna mapa Krakowa zdecydowanie się ożywiła. Narodziły się takie projekty jak Potencja, Widna czy Elementarz dla mieszkańców miast Arka Półtoraka i Leony Jacewskiej.
Znakiem tego otwarcie Henryka było w pełni przemyślanym gestem. Nie baliście się?
MP: Baliśmy się i to bardzo! Wszystko byłoby znaczenie prostsze, gdyby od początku Henrykowi przyświecała idea funkcjonowania na zasadzie przestrzeni typu pop-up –efemerycznego bytu lub miejsca, w którym nie deklaruje się żadnej odpowiedzialności. Jednak Henryk z założenia miał być czymś na poważnie, posiadać swój program, działać regularnie, wspierać młodych artystów. Oprócz tego mieliśmy obawy związane z podłożem ekonomicznym całego przedsięwzięcia. Pewne pytania musieliśmy zadać sobie już na samym początku. Zastanawialiśmy się chociażby, w jaki sposób będziemy zdobywać fundusze na prozaiczne wydatki, takie jak opłacenie czynszu i mediów, czy pozyskiwać środki na promowanie wystaw. Przy tej okazji pojawił się pomysł założenia szkoły rysunku i malarstwa.
Doszliście w ten sposób do połączenia dwóch form działalności: galerii sztuki oraz szkoły rysunku i malarstwa. Możecie opowiedzieć o tym coś więcej?
MP: To połączenie bywa trudne logistycznie, ale jednocześnie uważam je za bardzo dobre. Nie chcieliśmy liczyć na finansowanie zewnętrzne. Uznaliśmy, że sprawę zarabiania pieniędzy trzeba wziąć w swoje ręce i powołać do życia dwa byty działające pod jednym szyldem – pierwszy ściśle komercyjny, będący w stanie w dość łatwy sposób zarabiać pieniądze, które następnie można by przeznaczać na prowadzenie galerii. Poza tym już wcześniej mieliśmy doświadczenie związane z prowadzeniem szkoły rysunku, więc wiedzieliśmy, jak ten biznes funkcjonuje. Uznaliśmy też, że połączenie szkoły rysunku z galerią sztuki jest całkiem logiczne, te dwie formy działalności nawet się uzupełniają.
Istniejecie w tej formie od prawie dwóch lat. Wymienia się Was jednym tchem obok galerii Widna, Księgarni | Wystawy, Potencji czy Aristoi, które powstały w Krakowie niemal w tym samym czasie. Czy w lokalnym środowisku artystycznym rzeczywiście coś się zmieniło?
AC: Ilość nowych miejsc i inicjatyw na pewno zdynamizowała samo środowisko, ale w Krakowie nigdy nie było trudności ze znalezieniem osób chętnych do współpracy. Jednak zawsze istniał tutaj problem efemeryczności i większość nowo powstałych inicjatyw w pewnym momencie kończyła działalność. Nasz model prowadzenia galerii oparty jest na innych zasadach: zakłada bezpieczeństwo finansowe i stały kalendarz wystaw, które odbywają się w trybie comiesięcznym, co można potraktować jako formę oswajania publiczności.
Czy istnieje między Wami a konkurencją coś na kształt porozumienia? Rozmawiacie ze sobą, obserwujecie swoje wzajemne działania?
AC: Na tym też polega nasza praca. Na trzymaniu ręki na pulsie, obserwowaniu, działaniu i przede wszystkim rozmowie. W Krakowie da się odczuć energię i chęć do współpracy. Takie inicjatywy jak Potencja, Widna czy Elementarz dla mieszkańców miast bez dwóch zdań odczarowują mit Krakowa jako miejsca, w którym nic się nie dzieje i zwyczajnie wieje nudą.
A Krakers? Jesteśmy tuż po kolejnej edycji Cracow Gallery Weekendu. Henryk nie brał udział w imprezie, mimo że w zeszłym roku był jej częścią. Dlaczego tym razem stało się inaczej?
AC: Decyzja o uczestniczeniu w zeszłorocznym Krakersie była przemyślana. Byliśmy na początku naszej drogi i stanowiło to transakcję wiązaną, która przełożyła się na zwiększenie naszej rozpoznawalności. Wprawdzie rozpoczęliśmy wystawę w tym samym czasie, gdy odbywał się Krakers, ale wynikało to ściśle z naszego kalendarza. Świadomy gest i swoisty żart z naszej strony stanowi fakt, że jest to wystawa warszawskiej artystki – Renaty Motyki z PDP Mirosława Bałki. To w pewnym sensie nawiązanie do polemiki, która odbyła się rok temu wokół samego festiwalu.
Czy znakiem tego formuła Krakersa jest zła?
MP: Festiwale takie jak Cracow Gallery Weekend muszą zdawać sobie sprawę, że biorą na siebie pewną odpowiedzialność wobec publiczności. Jest to duży festiwal i przy okazji rozpoznawalna marka dysponująca stosunkowo sporym budżetem reklamowym. Dobrze by było, żeby organizatorzy znaleźli jakiś punkt zaczepienia i zdecydowali się sformułować profil imprezy, a idąc dalej – ograniczyć do przemyślanych wyborów.
Jak postrzegacie swoją lokalizację z punktu widzenia geograficznego? Czy bycie z Krakowa w jakikolwiek sposób na Was wpływa?
MP: W bardzo dużym stopniu. W naszym kraju wciąż ma miejsce centralizacja życia kulturalnego i rozmaitych wydarzeń związanych ze sztuką najnowszą, które koncentrują się w Warszawie. Zresztą galerie z mniejszych miast, takich jak Poznań, przenoszą się do stolicy. Robią to z wielu powodów. W Warszawie mieszka większa część środowiska artystycznego. W stolicy łatwiej również o miejskie pieniądze. Wreszcie jest tu grono kolekcjonerów i osób, które zajmują się kolekcjonerstwem zawodowo.
AC: Rok 2016 przyniósł wiele zmian na mapie galeryjnej i warto zauważyć, że większość nowych inicjatyw – project space’ów, galerii komercyjnych czy prowadzonych przez artystów – powstaje właściwie poza samym centrum, z dala od Warszawy. Centralizacja nadal jest podtrzymywana, ale widać pewien zwrot w kierunku mniejszych miast rozsypanych po całej Polsce. Wrocław, Kraków, Poznań są trzema ośrodkami, w których obecnie zaczyna intensyfikować się życie artystyczne.
Skoro lokalizacja galerii wciąż jest istotna, to jaką rolę odgrywa w tym wszystkim Internet? Jest w końcu medium, które funkcjonuje poza granicami. Czy ma to jakiekolwiek znacznie w docieraniu do nowych kolekcjonerów?
AC: Tak, ma bardzo duże znaczenie. Nasze kontakty handlowe zostały zapoczątkowane na Instagramie – za pośrednictwem naszego konta trafiła do nas kolekcjonerka z Londynu. Jestem przekonany, że obecność w mediach społecznościowych czy, myśląc szerzej, stała aktywność w Internecie jest czymś absolutnie kluczowym. Obecnie nie widzę możliwości odwrócenia tych zmian. W Henryku zredukowaliśmy tradycyjne metody promocji: zrezygnowaliśmy z wszelkiego rodzaju druków ulotnych: plakatów, ulotek, zaproszeń. Komunikację opieramy na działaniach w Internecie oraz współpracy z lokalną prasą, która dla odmiany trafia również do osób pozbawionych dostępu do sieci.
Henryk reprezentuje w tej chwili siedmiu artystów (Paweł Dudziak, Adrian Kolerski, Emilia Kina, Filip Rybkowski, Michał Sroka, Michał Soja, Katarzyna Szymkiewicz). Czym kierujecie się podczas zapraszania twórców do Waszego Zespołu Pieśni i Tańca Henryk – jak określiliście pracujących z Wami artystów w tytule jednej z wystaw podsumowujących działalność galerii?
AC: Myślę, że przez długi czas nikt nie dołączy do naszego zespołu. Wynika to z bardzo prozaicznej przyczyny: chcemy kompleksowo opiekować się artystami, a nie mamy wystarczającej mocy przerobowej, by przyjąć kolejną osobę do naszego gangu. Na pewno sam Henryk oraz to, co się dzieje wokół niego na poziomie nie reprezentacji, lecz samej galerii, oparte jest na propozycjach, które w pewnym sensie skoncentrowane są wokół abstrakcji. Przerywnikami są organizowane przeze mnie wystawy problemowe. Do tej pory odbyły się dwa pokazy tego typu. Jedna wystawa – Ojciec szklarz, matka szyba – miała miejsce w lipcu. Obecnie kończy się wystawa pt. Białe pióra, oświecone słońcem, błyszczały jak samo słońce.
Spora część artystów, z którymi współpracujecie, uprawia malarstwo skupione na materii obrazu. Aleksandrze, w tekście towarzyszącym wystawie This is not another Adriana Kolerskiego zadałeś następujące pytanie: „Czy sztuka formalistyczna jest nam dzisiaj potrzebna?”. Odrobinę prowokujesz…
AC: Myślę, że odpowiedź przyniesie wystawa poświęcona sztuce neoformalistycznej, którą przygotowuję obecnie w Gdańskiej Galerii Miejskiej. Pojawią się na niej prace artystów z Polski północnej, czyli Daniela Cybulskiego, Roberta Seikona, Radosława Deruby oraz trzech osób z Krakowa: Emilii Kiny, Filipa Rybkowskiego i Michała Sroki. Wspólnie z Gabrielą Warzycką-Tutak staramy się odczarować mit neoformalizmu – „sztuki w formalinie”, która jest designerska, wręcz biżuteryjna i skupiona na samej materii. To bardzo prymitywne rozumienie tych działań, ograniczające twórczość tylko do formy. Myślę, że każdy z tych artystów ma nam coś więcej do powiedzenia.
Wszyscy artyści, których reprezentujecie, są związani z Krakowem. Większość skończyła tutejszą Akademię Sztuk Pięknych. Czy ma to dla Was jakiekolwiek znaczenie?
MP: Ma to bardzo duże znaczenie. Warto zaznaczyć, że powracamy w tym miejscu do odpowiedzialności, o której mówiłem na samym początku. Nie chciałbym jednak nadużywać słowa „reprezentować”, bo zadaniem galerii, zwłaszcza takiej, która jak Henryk zajmuje się młodymi artystami, jest nie tylko reprezentacja, ale też praca z nimi: inspirowanie ich, zachęcanie do działania, współtworzenie kolejnych cykli, projektów, pomaganie im w sprawach tak prozaicznych, jak złożenie wniosku, wyjazd na stypendium czy skompletowanie dokumentów z myślą o konkursie. Dlatego łatwiej jest nam pracować z osobami, które są na miejscu. Oczywiście za jakiś czas chcielibyśmy podjąć podobną współpracę z artystami z innych miast. Jednak na razie nie starczyłoby nam na to czasu.
W 2015 roku MOCAK zorganizował wystawę Artyści z Krakowa. Generacja 1980– 1990. Z kolei w warszawskiej Galerii Raster obyła się niedawno wystawa poświęcona, jak określili to jej organizatorzy, „najbardziej obiecującej formacji malarskiej ostatnich lat”, czyli artystom z Potencji: Tomaszowi Kręcickiemu, Cyrylowi Polaczkowi i Karolinie Jabłońskiej. Pierwsza z nich opowiadała o sztuce przez pryzmat lokalności, druga w pewien sposób zmierzała do uchwycenia nowych zjawisk w malarstwie. Jak zapatrujecie się na te przedsięwzięcia? Czy jest sens budowania tego typu narracji?
AC: Wystawa Artyści z Krakowa już na poziomie koncepcji kuratorskiej była nie do końca przemyślana. Co w ogóle znaczy być artystą z Krakowa? Czy decyduje o tym akt urodzenia, lokalizacja pracowni, ukończenie w tym mieście studiów?
Podobnie, ale jednak inaczej, jest z Rastrem. Samo nazwanie artystów Potencji „najbardziej obiecującą formacją malarską ostatnich lat”, czyli porównanie ich do Grupy Ładnie, też jest swojego rodzaju nadużyciem. Kontekst lat 90. był zupełnie inny, a samo porównanie generuje tylko niepotrzebne oczekiwania i presję.
Chciałabym wrócić do Waszej ostatniej wystawy: Jego białe pióra, oświecone słońcem, błyszczały jak samo słońce. Aleksandrze, po raz kolejny wcielasz się w rolę kuratora, który w dość szczególny sposób traktuje pracę z artystami. Narzucasz im koncept i pewne reguły. W ten sposób działałeś również przy okazji wystawy Ojciec szklarz, matka szyba. Jednak tym razem posunąłeś się znacznie dalej. Dałeś zaproszonym przez siebie artystom instrukcję dotyczącą wykonania prac: płótno 30×30 centymetrów, spektrum bieli, technika dowolna. Jaka była idea tej wystawy?
AC: Cykl wystaw, o którym wspominasz, został zaplanowany jako kuratorskie dzieło totalne. Wystawa Jego białe pióra… stanowi kontynuację wątków, które podjąłem w Ojcu szklarzu… Projekty te są silnie autoreferencyjne. Mimo że zostały skonstruowane na podstawie konkretnego problemu, to przy ich okazji odpowiadam sobie również na pytania odnoszące się do sytuacji, w której akurat się znajduję.
A jednak na wystawie przeważają prace artystów urodzonych w latach 80. Reprezentacja artystów starszego pokolenia jest mniej liczna.
AC: Młode pokolenie, głównie z roczników osiemdziesiątych, nie podchodzi do własnej „marki” z przesadną powagą i ostrożnością. A metrykalne wyjątki na wystawie nigdy nie miały ambicji bycia statecznymi, poważnymi klasykami.
Jak prowadzi się Wam galerię w czasach niezbyt przychylnych dla sztuki współczesnej w Polsce? Czy ten moment jest szansą dla niezależnych inicjatyw?
MP: Nie ma to na nas żadnego wpływu. Mówiąc szczerze, nawet cieszę się, że czasy są, jakie są. Tym bardziej pokazuje to, że obrany przez nas model jest słuszny. Z biegiem czasu udało się nam otworzyć przy galerii fundację, której zadaniem jest pozyskiwanie środków publicznych.
Co czeka na Henryka w przyszłości?
AC: Pierwszy sezon naszej działalności skupiał się na lokalizacji i przestrzeni, w jakiej się znaleźliśmy – mieszkaniu w kamienicy na styku Starego Miasta i Kazimierza. Właściwie wszystkie projekty były instalacjami site-specific. W obecnym sezonie staramy się mapować najciekawsze zjawiska kulturalnej Polski. O ile przez pierwsze pół roku skupialiśmy się na artystach z Małopolski, to obecnie otwieramy się na inne miasta i innych kuratorów. Dlatego w tym roku zobaczymy jeszcze wystawę duetu Polen Performance kuratorowaną przez Tomka Pawłowskiego. Aktualna wystawa, która rozpoczęła się 22 kwietnia, to projekt Renaty Motyki. Przed nami jeszcze otwarcie wydawnictwa, które będzie działało przy galerii. Pierwszą publikacją będzie zin Pawła Dudziaka, reprezentowanego przez nas artysty. Chcemy się otworzyć, nieustannie działać i wychwytywać to, co jest najciekawsze. Pokazywać to, co nas interesuje. Prowadzenie galerii to również przyjęcie pewnej odpowiedzialności wobec społeczeństwa. Chcemy zajmować się pracą u podstaw i oswajaniem publiczności ze sztuką współczesną. Ważną rolę gra tutaj postać kuratora czy galerzysty. Jesteśmy dostępni dla publiczności w piątki, kiedy galeria jest czynna dla wszystkich. Jesteśmy przede wszystkim otwarci na rozmowę. I chyba to jest najważniejsze.