Agnieszka Wnękowicz-Smenżyk: Na początku chciałabym zapytać o wydarzenie bądź wydarzenia z ostatnich lat, które Pana zdaniem silnie wpłynęły na obraz polskiej kultury.
Mikołaj Trzaska: Ponieważ kultura jest zjawiskiem ogromnie rozwarstwionym, nie do końca wiem, czym jest. To bardzo trudne pytanie. Myślę jednak, że jest kilka wydarzeń, o których mogę mówić uczciwie, nie będąc specjalistą od kultury. W Polsce trwa właśnie proces cudownej przemiany, swego rodzaju powrotu do tożsamości. Obserwuję to zjawisko szczególnie we współczesnej literaturze i kinematografii polskiej, które nie próbują już za wszelką cenę naśladować wzorców zagranicznych. Oczywiście w dziedzinie muzyki, w której się poruszam (a raczej w której nieustannie biegnę), również widzę wiele kapitalnych zmian. Patrzę na młode pokolenie, które zaczyna grać muzykę kombinowaną z pogranicza jazzu, muzyki współczesnej i awangardy. Wśród młodszych muzyków pojawia się dużo znakomicie wykształconych talentów, wyłania się jakaś bezpretensjonalna tożsamość, jakość.
Nie będę mówił o gwiazdach, nominacjach i nagrodach, tworzeniu „ważnych” dzieł. Chodzi mi raczej o naturalny proces twórczy, który ma charakter osobisty, budowany jest na związku z obecną rzeczywistością. Mimo dosyć trudnej sytuacji finansowej młodych artystów cieszę się bardzo, że kultura powstaje oddolnie: w domach, na ulicy, w małych klubach. Nie jest dla niej zbyt bezpiecznie, kiedy trafia „na salony”. Dopóki kultura „dzieje się” między ludźmi, dopóty wszystko się zgadza.
Przechodząc do samej muzyki: czy może Pan wskazać osoby, które odegrały szczególną rolę w polskiej muzyce?
Pozwoli pani, że będę się odnosił wyłącznie do własnych doświadczeń – inaczej musiałbym mówić o rzeczach oczywistych.
Oczywiście.
Mogę powiedzieć, kto na mnie zrobił wrażenie, kto wzbudził we mnie chęć poszukiwania własnego, muzycznego świata. Taką postacią jest z pewnością Krzysztof Komeda, który pokazał mi kierunek, w jakim w muzyce należy podążać, że muzyką da się malować pejzaż, obraz. Komeda to wizytówka czasów. Dla mnie jest tak ważny również dlatego, że podobnie jak on próbuję swoich sił w komponowaniu oraz graniu muzyki do filmów.
Nie mogę też zapomnieć o Lutosławskim, który jest mi bliski w sposobie myślenia i komponowania – jego muzyka mnie wzrusza, przejmuje i wywołuje napięcie.
Szymanowski zawsze będzie dla mnie żywym, szybko poruszającym się obrazem; jego muzyka jest pędzącym pociągiem wśród łąk i gór emocji.
Myślę też o Tomaszu Stańce jako o muzyku, który dawno temu wypracował swój język. Oczywiście w obecnym momencie jest gwiazdą, niemalże celebrytą, oprawionym w złotą ramkę. To mocno zaburza jego obraz, jednak wciąż robi wrażenie jego wyjątkowa fraza. W przypadku Stańki nie jest istotna jego przynależność do konkretnej kultury: polskiej, amerykańskiej czy europejskiej. Ważne jest, by w pewnym momencie zapomnieć o stylu, w którym się poruszamy i móc samemu opowiadać, własnym językiem. To jest moment, kiedy można już mówić o zaistnieniu w sztuce, o fakcie artystycznym.
Właściwie gdzie przyłożyć ucho, tam znajdzie się inspiracje. Teraz, w związku z wczesną godziną i faktem, że właśnie ćwiczę na saksofonie, wyciągam tylko strzępki ze swojej pamięci…
A czy w historii naszej muzyki znajduje Pan wydarzenie bądź twórczość konkretnego artysty, która została niesłusznie pominiętą bądź zapomniana?
Oczywiście, że tak. Myślę, że w dzisiejszych czasach pominąć kogoś jest bardzo łatwo. Tym bardziej, że są artyści mówiący szeptem, nie pchający się do mediów, gdzie potrzeba przaśnych, głośnych rzeczy. Jest sporo osób, o których się po prostu nie wie. Ja zresztą zwracam szczególną uwagę na takich mniej znanych bohaterów; wśród nich są amerykańscy muzycy, których uważam za najważniejszych, tacy jak Paul Smoker, Jaimie Branch, Steve Lacy czy Roswell Rudd.
Byłem kiedyś na koncercie wielkiego amerykańskiego muzyka, Joego McPhee. W pewnym momencie podszedł do mnie znany polski krytyk jazzowy i zapytał, czy wiem, kto to jest. Naszym obowiązkiem jest wiedzieć takie rzeczy; często czuję się głupio, kiedy o kimś czegoś nie wiem. Polska jest małym krajem, tu trudno jest się ukryć. Dobrym przykładem mało znanego artysty jest Eugeniusz Rudnik, polski pionier muzyki elektronicznej, bardzo skromny człowiek. Na szczęście teraz więcej się o nim mówi. Od tego mówienia są ci, którzy szanują, chcą wiedzieć i przypominać innym.
Jaka jest największa wartość muzyki dla współczesnego człowieka?
Muzyka jest stworzona do tak różnych celów… Widzę, że muzyki słucha się w taksówce, windzie, używa do reklam i w marketingu; z drugiej strony chodzi się do opery, na koncerty awangardowe… Muzyka jest niesamowitym narzędziem. Gdybym chciał to wszystko opisać, potrzebowałbym chyba pomocy matematyka, który pomógłby mi to przeliczyć i sprawdzić. Oczywiście inna jest jakość różnych rodzajów muzyki. Może być ona nie tylko narzędziem socjotechnicznym, ale też może służyć do poszukiwań, do otwierania duszy, męczenia czy przymuszania…
Muzyka jest ważnym elementem mojego życia, choć nie najważniejszym. Jest przede wszystkim językiem, którym się posługuję, opisując otaczającą mnie rzeczywistość. To jest rodzaj kontaktu ze światem, sobą oraz drugim człowiekiem.
Staram się poprzez muzykę komentować świat i sprawiać, by był to komentarz niezapożyczony, osobisty. Żyję muzyką, ona wiele mi ułatwia – poprzez nią możną się wyżalić i wykrzyczeć całą wściekłość.
Co wyróżnia naszą, polską muzykę na tle innych krajów? Z czego, z kogo możemy – my Polacy – być szczególnie dumni?
Nie ma nic prostszego nic być z czegoś dumnym.
Dlaczego?
To jest pytanie, na które stosunkowo łatwo odpowiedzieć. Spróbuję jednak bardziej osobiście. Prawdopodobnie jest tak, że ja i Pani widzimy teraz dosyć podobny pejzaż – jesteśmy pod tym samym niebem, mamy do czynienia z podobną kolorystyką. Widzimy ten świat przez pryzmat języka, którym mówimy, książek, które przeczytaliśmy; słyszymy świat poprzez kołysanki śpiewane nam przez mamę; smakujemy te same produkty. To jest symboliczny język smakowania, oglądania, słyszenia. Potem podobnym językiem opisujemy ten świat – posługujemy się językiem wspólnym, tożsamym. To właśnie cenię. Można mówić o muzyce Lutosławskiego, Komedy jako o muzyce polskiej. Podobnie o Chopinie, chociaż gdyby był Francuzem, zapewne przyzwyczailibyśmy się do tego i nie doszukiwali w nim polskości…