Podobną trudność co u Stańko sprawia mi pisanie o Leszku Możdżerze. Znów – muszę docenić jego popularyzatorską rolę dla muzyki improwizowanej, instrumentalnej i ostatecznie nie tak zupełnie banalnej. Problem w tym, że jeśli ktoś słuchał i rozumiał muzykę Możdżera w grupie Miłość, w duecie z Adamem Pierończykiem, wczesnych płytach solo czy na albumie Metalla Pretiosa Ola Walickiego, to nie są w stanie zainteresować go poważnie niebezpiecznie zbliżające się do New Age i mało odkrywczej muzyki świata płyty w stylu Piano czy The Time.
Jak różnych wyborów dokonują artyści i jak bardzo mogą się zmienić – dziesięć lat temu patrząc na postać Mikołaja Trzaski trudno było wyobrazić, że wyrośnie na jednego z bardziej zapracowanych muzyków europejskiej sceny free i równorzędnego partnera Petera Brötzmanna czy klasycznej wiolonczelistki Clementine Gesser. Gdański saksofonista nie miał oczywiście wielkich szans na sławę Możdżera, ale uniknął losu innego kompana z Miłości, Ryszarda Tymańskiego. Rozwijał się jako instrumentalista, skoncentrował na jednym obszarze, konsekwentnie budował swoją pozycję nie rozmieniając się na drobne i nie patrząc z nostalgią na lata burzliwej yassowej młodości (do czego Tymański sam się przyznaje). Tym sposobem na płytach prowadzonej przez Trzaskę z żoną wytwórni Kilogram Records pojawiają się znakomite osobistości, ze wspomnianym Brötzmannem czy Michaelem Zerangiem na czele, a Mikołaj stał się pełnoprawnym (i ważnym) członkiem światowej sceny free jazzu i swobodnej improwizacji.
Ryszard Tymon Tymański – nie ma chyba w Polsce bardziej rozedrganego i niezdecydowanego muzyka. I chyba tego rozedrgania już się do końca nie pozbędzie, a może nawet na tym zbyt szybkim i zbyt pobieżnym robieniu dziesięciu rzeczy naraz polega jego urok? Mam do Tymona słabość i lubię nawet te mniej udane albumy (jak Theatricon Plixx) – ale nie upieram się, że są wyjątkowo dobre. Powrót do jazzu w grupie Tymański Yass Ensemble zaowocował jedną niedopracowaną i chyba niepotrzebną (Jitte) i jedną znakomitą płytą (Free Tibet). Ale nikt nie może Tymonowi odmówić stworzenia arcydzieła, albumu o dziesięciu warstwach, czyli Wesela z 2003 roku – w pewnym aspekcie przewyższającego nawet słynny P.O.L.O.V.I.R.U.S, bo mniej jednoznacznie prześmiewczego, choć nie mniej celnego i zjadliwego. Być może w kolejnej dekadzie Tymański będzie mógł poświęcić nagrywaniu płyt więcej czasu: pod koniec 2010 roku zapowiedział, że zamyka swoją wytwórnię Biodro Records, oficynę bardziej niż zasłużoną dla niezależnej muzyki w Polsce. Choć niewykluczone, że jednak zmieni zdanie – w końcu raz już to zrobił.
Terytorium pomiędzy jazzem, muzyką klasyczną i free (ale pozbawionym noise’owej agresji i buntowniczych zapędów improvu) należało bezsprzecznie do braci Olesiów, basisty Bartłomieja i perkusisty Marcina. Wyjątkowa sprawność warsztatowa i, powiedziałbym, ogłada muzyczna wraz ze sporymi ambicjami dały rzadko widziane w Polsce efekty. W latach największej aktywności nazywano ich nawet najlepszą polską sekcją jazzową, w czym zresztą niewiele było przesady. Wprawdzie niektóre z wydawanych ostatnio propozycji Olesiów wydają się już nieco wtórne, ale przecież ilością wyjątkowych albumów (z Trzaską, Adamem Pierończykiem, Andrzejem Przybielskim czy Kenem Vandemarkiem) mogliby zapełnić kilka nieźle wyglądających muzycznych CV.
Wypada zresztą wspomnieć o dwukrotnie już wymienionym Adamie Pierończyku. Saksofonista nie zgłosił swojego akcesu do free jazzowej awangardy, ale udaje mu się uniknąć wtórności większości produkcji osadzonych w bardziej tradycyjnym, jazzowym idiomie. Nie stronił Pierończyk od elektroniki, choć największe wrażenie robią jednak rewelacyjne albumy nagrane w akustycznym trio (jak Busem po Sao Paulo). Podobnie do Pierończyka działa perkusista Jacek Kochan, nagrywający z muzykami takiej miary jak Kazuhisa Uchihashi, Gary Thomas czy Franz Hautzinger. Usytuowany nieco z boku, czy też – poza rozdającymi karty środowiskami konsekwentnie i udanie balansuje między jazzem, drum&bassem i free.
*
Zostawmy na moment muzykę improwizowaną. Pierwsze lata XXI wieku to wielki powrót Lecha Janerki, który dwoma rewelacyjnymi albumami Fiu Fiu i Plagiaty zyskał sobie status guru kolejnego już pokolenia. Czy to studiowanie muzyki Lennona i McCartneya pozwoliło mu odkryć tajemnicę wybitnej piosenki rockowej? W niezwykłości metafor, celności skrótów, nacechowaniu zniekształceń czy neologizmów i w końcu dopasowaniu do tego nietrywialnie skrojonej muzyki ma niewielu równych sobie.
Niewielu – ale jednak ma. Ze wstydem muszę przyznać, że dopiero dzięki albumom wydanym w ostatnim dziesięcioleciu zobaczyłem w Katarzynie Nosowskiej charyzmatyczną i w pełni ukształtowaną, niezwykle mocną artystkę. Ewolucja zespołu Hey i jej samej od muzyki dla zagubionych licealistów po najoryginalniejsze produkcje w historii polskiego rocka nie przestaje mnie zadziwiać. Z kolei najbardziej przekonującym zespołem rockowym, który wypłynął w ciągu ostatnich 10 lat, jest dla mnie – nie jest to oryginalny wybór, to prawda – Lao Che. Ze starcia z takimi tematami jak religia, mitologia narodowa i historia Polski większość muzyków (i to nie tylko rockowych) wychodzi pokonanymi. Jakim sposobem Lao Che udaje się uniknąć żenującego patosu tam, gdzie wydaje się to absolutnie niemożliwe? Wydają mało, ale za to każda płyta to majstersztyk, a album Gospel jest tylko odrobinę mniej przejmujący od Powstania.
Dokładnie na pierwszy rok dekady przypada wydanie przełomowej dla wzrostu popularności zespołu Voo Voo Płyty z muzyką (2001). Każdy kolejny album był słabszy od poprzedniego, po świdrujących słuchacza, neurotycznych tekstach nie pozostało prawie nic, a Wojciech Waglewski rozsiadł się wygodnie na tronie największego polskiego gitarzysty i tekściarza, przestając nawet sprawiać wrażenie zainteresowanego stworzeniem czegoś nowego. Na szczęście status najbardziej rozpieszczanego polskiego rockmana i bycie rodzajem celebryty dla inteligentnych przestało mu wystarczać. Wydana w 2010 roku płyta Wszyscy muzycy to wojownicy daje mi nadzieje, że w pławiącym się w mieszczańskości sercu Waglewskiego tli się jeszcze nieco dawnej, drapieżnej energii.
Jak zresztą ocenić muzyków, którzy przez lata pośród kilku przeciętnych płyt nagrywają jedną, ale za to znakomitą? Albo wydają wręcz jedną i to w gruncie rzeczy nierówną, ale są na niej takie perły, jak tych kilka najbardziej udanych utworów z Las putas melancólicas działających nieco na pół gwizdka krakowskich Świetlików wspomaganych warszawskim Lindą. Wracając do jazzu: pamiętający jeszcze czasy orkiestry Young Power i odświeżającego polski jazz pełen punkowej energii Tie Breaka częstochowski trębacz Antoni Gralak nagrał w ostatnim dziesięcioleciu właściwie jedną udaną płytę, koncertowy album Graala Live in Bohemia (m.in. z Piotrem Wojtasikiem w składzie) pokazujący, że nestorzy buntowniczego jazzu potrafią jeszcze grać – jeśli tylko im się chce.
Nieco podobnie jest z mającym greckie korzenie Jorgosem Skoliasem. Jest to artysta deklasujący oryginalnością, intrygującą barwą głosu, warsztatem i talentem właściwie wszystkich polskich wokalistów. Stoi nieco na uboczu wszystkich współczesnych nurtów i nie udaje ani awangardzisty ani jazzmana z Nowego Jorku. W ubiegłej dekadzie tylko dwie płyty (a to i tak 2/3 całego solowego dorobku): wyśmienity duet …tales z Bogdanem Hołownią oraz drugą odsłonę niepowtarzalnego duetu głosu i puzonu Skolias/Duży.