*
Płyt sprzedawało się wprawdzie coraz mniej, ale życie koncertowe i festiwalowe ostatniej dekady w Polsce rozkwitło. Połowa najlepszych polskich festiwali muzycznych powstała w ciągu ostatnich 10 lat. W 2002 zorganizowano pierwszy Open’er Festiwal (jeszcze pod nazwą Open Air i jeszcze w Warszawie). Stopniowo gdyński gigant tracił monopol na międzynarodowe gwiazdy, dzieląc się nimi z Off Festivalem (istnieje od 2006), Unsoundem (2006) czy Selectorem (2009) (choć oczywiście wspomniane imprezy różnią się nieco profilem i budżetem).
W muzyce improwizowanej początek należał do Ery Jazzu Dionizego Piątkowskiego, która wsparta potężnym sponsorem od końca lat 90. fundowała fanom jazzu wiele odkryć. Realizowała prawdopodobnie najtrudniejsze koncertowe zadania, sprowadzając do Polski artystów niezbyt w Polsce popularnych i niegwarantujących wielkiego zysku, ale jednocześnie uznanych i świadomych swojej pozycji na świecie, a zatem nie najtańszych (jak Joseph Jarman, Seve Lacy czy Mike Westbrook). Niestety Era straciła tytularnego sponsora i zmieniła profil biorąc kurs na zdecydowanie lżejszą muzykę, niewolną od wyrafinowania i kreatywności, ale też zapewniającą większą publiczność i przetrwanie samego cyklu.
Wybudziły się z zahibernowania festiwale Jazz nad Odrą i Jazz Jantar, w otchłań stoczył się za to ten największy, legendarny polski meeting jazzowy, czyli Jazz Jamboree. Program ostatniej edycji z 2010 roku jest tak słaby, że aż przykro komentować. Warsaw Summer Jazz Days, mimo nieznośnej skłonności Mariusza Adamiaka do pewnych, wciąż tych samych artystów, już dawno przestał być konkurencją JJ operując w nieosiągalnych dla szacownego poprzednika rejonach (i artystycznych, i finansowych).
Rok temu z niepokojem oglądaliśmy przeniesienie najlepszego festiwalu łączącego eksperymentalną elektronikę i improwizację, Musica Genera, ze Szczecina do Warszawy. Niepokoje okazały się słuszne, bo w 2010 roku Musica Genera w ogóle się nie odbyła. Trudno też powiedzieć, jaki los czeka zasłużony cykl Jazz i okolice z Katowic. W 2010 roku odbył się w kadłubowej formie, z ledwie dwoma koncertami Marka Coplanda i Johna Scofielda. Z dość żenującej medialnej przepychanki trudno zorientować się, czy to wynik deficytu finansowego, czy radykalnej zmiany polityki Centrum Kultury Katowice, którego dyrekcja otwarcie stwierdza, że koncerty muszą na siebie zarabiać (a przynajmniej muszą przynosić kilkakrotnie większe zyski niż dotychczas). I tak w 2011 zamiast Dave’a Douglasa czy Tima Berne’a wystąpił na katowickiej scenie zespół Śrubki ze Zbigniewem Wodeckim. Pozostaje życzyć powodzenia w wyścigu o status Europejskiej Stolicy Kultury.
*
Ubiegła dekada pożegnała się z nami Rokiem Chopinowskim, który jest dla mnie bardziej wydarzeniem z kategorii edukacyjnych niż artystycznych. Co przetrwa z tego szumu i masy pieniędzy wydanej na chopinowskie projekty? Doprawdy niewiele. Prawdopodobnie kilka nagrań czeka jeszcze na wydanie, ale jak dotąd jedynym intrygującym efektem całego zamieszania jest spotkanie początkujących Polaków z Levity z japońskim weteranem Toshinorim Kondo na płycie Chopin Shuffle.
Sama końcówka dziesięciolecia to pojawienie się kilku obiecujących artystów: Macieja Trifonidisa Bielawskiego, Macieja Obary (jeden z niewielu interesujących liderów, jakich wychował katowicki Wydział Jazzu i Muzyki Rozrywkowej, obecnie Instytut Jazzu) czy Wacława Zimpla. W świecie ambitniejszej rozrywki najgłośniejszy debiut to Czesław Mozil, muzyk jakiego w Polsce nie było; oby tylko nie został artystą jednej płyty.
Nie wymieniłem jak dotąd nawet połowy artystów, o których czuję się w obowiązku napisać. Tym, których wspomniałem, rzadko kiedy poświęciłem więcej niż cztery zdania, ale i tak to podsumowanie dekady zaczyna przybierać niepokojące rozmiary. A czy nie trzeba by wspomnieć o Emiterze, Jacaszku i Davidzie Szczęsnym, najciekawszych reprezentantach muzyki elektronicznej? Czy artykuł jest rzetelny, jeśli nie wspomina o fenomenie polskiego reggae? A gdzie dyskusja, czy grupy pokroju Motian Trio czy Cracov Klezmer Band faktycznie zasługują na swoją sławę i czy nie zawdzięczają jej raczej tworzeniu atrakcyjnej fasady wielkiej muzyki bez faktycznej głębi? Dlaczego nie skupić się na niezależnym rocku w rodzaju zespołów Pustki, Pogodno czy wielce niedocenionej według mnie grupie Potty Umbrella? Skoro podjąłem wątek wytwórni, to czy nie warto wspomnieć o maleńkim sqrt (wydawca Emigranta Arszyna i multimedialnego projektu Dislocations: Music for a Picture)? Naturalnie koncentrujemy się na liderach i silnych osobowościach, ale czy nie warto napisać, że Polska przestała być krajem dwóch, trzech świetnych sekcji rytmicznych, bo pojawiło się mnóstwo jednocześnie otwartych na eksperymenty i sprawnych warsztatowo basistów i perkusistów (Paweł Szpura, Ksawery Wójciński, Jakub Cywiński, Wojciech Romanowski, Wojciech Traczyk, Robert Rasz, Hubert Zemler, Kuba Janicki)? A może powinienem wskazać najbardziej przeoczonego przez media muzyka młodszej generacji, Piotra Zabrodzkiego, którego Karakany z Tatsuyą Yoshidą i Namanga z nestorem Zdzisławem Piernikiem to dzieła nietuzinkowej osobowości i nieprzeciętnego talentu, karkołomny miks jazzu, noise’u i zgrabnych kompozycji?
Nie dajmy sobie zatem wmówić, że jeśli sprzedaż płyt sukcesywnie spada, dobrej muzyki jak na lekarstwo w mediach, a żaden rozrywkowy artysta z Polski nie potrafi zrobić międzynarodowej kariery, to jesteśmy muzyczną pustynią. Sukces czy uznanie międzynarodowe jest pewną miarą poziomu naszych artystów, ale nie jest miarą bezwzględną i jedyną, a muzyka to nie sport – marzenia o tym, aby wreszcie Polska wychowała wielką światową gwiazdę zupełnie do mnie nie przemawiają ( tym bardziej, że w kilku niszach takie gwiazdy już się pojawiły, vide Stańko czy Behemoth).
Nie ma żadnego powodu by sądzić, że nadchodząca dekada nie będzie fascynującym czasem dla muzyki – podobnie jak była nim ta, którą kilka miesięcy temu pożegnaliśmy.