W 2001 roku z hałaśliwej yassowej rewolucji, bez wątpienia najważniejszego zjawiska muzyki polskiej lat 90., pozostało już bardzo niewiele. Sztandarowy zespół Miłość – już bez Leszka Możdżera i Mikołaja Trzaski – istniał jeszcze rok, do śmierci perkusisty Jacka Oltera. Większość yassowych zespołów właśnie się rozpadła, albo miała nagrać najwyżej jeszcze jedną płytę (Łoskot czy Maestro Trytony). Muzycy, których koncepcje i nonkonformizm przebudowały scenę kilka lat wcześniej, musieli szukać sobie nowej tożsamości i nowych celów. Nie było przeciw czemu już się buntować, wygasł rewolucyjny impet, pozostała sztuka.
Na arenę wkraczało nowe pokolenie, dla którego postulaty yassowców były czymś oczywistym: muzycy skupieni wokół grupy Robotobibok we Wrocławiu, zespoły Ludzie, Baaba i Pink Freud, środowisko warszawskie zgrupowane wokół wydawnictwa Lado ABC, stosunkowo najbliżsi stylistycznie yassowi Sing Sing Penelope czy Contemporary Noise Quintet. Wszyscy ci artyści świadomi byli znaczenia yassu, ale nie grali już przeciw czemuś (jak kiedyś Tymański z Mazzolem na przekór akademickiemu jazzowi). Zaczęli łączyć nowoczesną muzykę taneczną, jazz, free improv i inspiracje muzyką współczesną z naturalnością i wdziękiem, jakich mało w przełomowym, ale jednak w dużej mierze dość surowym graniu z lat 90. Odcisnęli swoje piętno nie tylko na muzyce improwizowanej, ale też – nazwijmy ją tak dla uproszczenia – inteligentnym popie, elektronice, rocku, a nawet folku. Nie stworzyli – jak yassowcy dekadę wcześniej – żadnej pokoleniowej grupy, ruchu czy fali. Czasami współpracowali, a czasami tworzyli osobne, wyspecjalizowane w konkretnej estetyce wyspy.
I tak nowa muzyka z Warszawy narodziła się na półlegendarnych sesjach improwizowanych Galimadjazzu i Djazzpory. W 2004 roku powołano do życia wytwórnię Lado ABC, która udokumentowała istniejące już wcześnie zespoły Baaba, Tupika czy Meritum. Z czasem wraz z bratnim klubem na Chłodnej 25 Lado przekształciło się w kulturalną instytucję wykraczającą poza samą muzykę. Tu znalazł partnerów do nieprzewidywalnych poszukiwań pianista Marcin Masecki, tu rozwinął się największy talent polskiej perkusji od dwóch dekad, Macio Moretti. Mamy w katalogu Lado ro ck zespołu Kristen, pastisz Mitch&Mitch, elektronikę Mema & Wolframa, sonorystyczny radykalizm Arszyna i Tomasza Dudy, kolektywną improwizację tria Rogiński/Masecki/Moretti, genialne Paristetris, neożydowski Cukunft oraz mające wciąż nieodparty urok eksplorowania ziemi niczyjej najstarsze albumy Tupiki i Meritum. Nie trzeba się zgadzać ze stwierdzeniem, że to właśnie w Lado wydawane są najlepsze polskie płyty (choć ja właśnie tak sądzę), ale na pewno wydawnictwo skupia jak w soczewce wszystko to, co w Polsce młode, świeże i oryginalne.
We Wrocławiu działali niestrudzeni Artur Majewski i Kuba Suchar, których muzyczny rozwój od popularnego, ale moim zdaniem jedynie obiecującego Robotaobiboka po dojrzały Mikrokolektyw jest godny podziwu. Konsekwencja artystów została nagrodzona wydaniem w 2010 roku płyty Mikrokolektywu w legendarnej chicagowskiej wytwórni Delmark. Zbierająca świetne recenzje anglojęzycznych mediów płyta Foton Quartet z Majewskim w składzie (Zomo Hall 2010) pozwala przypuszczać, że wrocławskim muzykom artystyczna stagnacja raczej nie grozi.
W ciągu dekady narodziła się scena też krakowskich improwizatorów (m.in. Rafał Mazur, Tomasz Chołoniewski, Paulina Owczarek, Rafał Dymny, Rafał Drewniany czy Konrad Gęca), zdążyła przejść okres niedocenienia, aby wreszcie pod koniec zacząć zyskiwać należną jej od lat reprezentację płytową (na razie głównie za sprawą płyt z udziałem Rafała Mazura).
Trudno przecenić rolę, jaką odegrało w zaszczepieniu swobodnej improwizacji i eksperymentalnej elektroniki środowisko szczecińskie. Anna Zaradny i Robert Piotrowicz od 2002 roku organizowali znakomity festiwal, prowadzili wytwórnię i sami nagrywali płyty. Ich Musica Genera to oficyna ściśle skoncentrowana na jednym, może dwóch muzycznych tematach; przez katalog wydawnictwa przewinęła się cała imponująca czołówka współczesnych improwizatorów i artystów parających się elektroniką i noisem: John Butcher, Alex Dörner, Zbigniew Karkowski czy Otomo Yoshihide.
Ci muzycy i te wytwórnie wychowały nowe pokolenie fanów, dla których „radykalne” dla ucha starszych dźwięki brzmią swojsko i zupełnie niestrasznie. I tak dopiero kilkadziesiąt lat po narodzinach sztuki improwizacji nie odwołującej się do jazzowych, ani nawet free jazzowych doświadczeń okrzepła w Polsce grupa ludzi, festiwali i klubów, które można faktycznie nazwać sceną transgatunkowej muzyki improwizowanej. To nie takie oczywiste, bo w niektórych krajach takie sceny istnieją w szczątkowych postaciach. Choć korzenie tej muzyki sięgają Wielkiej Brytanii połowy lat 60, to przez kilkadziesiąt lat, jeśli zapragnęło się w Polsce grać ambitną, instrumentalną muzykę improwizowaną, było się niemal skazanym na jazz. Przez kilkadziesiąt lat udało się od niego uciec (jedynie momentami) w rejony totalnej abstrakcji Helmutowi Nadolskiemu, Andrzejowi Przybielskiemu czy Andrzejowi Mitanowi. Jeszcze w latach 90. yassowcy musieli przepraszać, że strzeliło im do głowy improwizować i jednocześnie nie grać jazzu, a przecież niektórzy muzycy do dziś nazywają ich hochsztalperami.
Jak na ironię, największy heros historii muzyki free w Polsce dryfuje od 10 lat w zupełnie innym kierunku. Wierzę, że Tomasz Stańko spełnia się artystycznie w przystępniejszej wersji swojej mrocznej zwykle i psychodelicznej muzyki. Rozumiem, że po latach spędzonych jako legenda, ale jednak w mocno zmarginalizowanej niszy, międzynarodowy sukces i uznanie musi smakować wyśmienicie. Cieszę się, że ktoś być może dzięki wydawanym przez monachijski ECM albumom odkryje starego Stańkę albo w ogóle przekona się do jazzu. Ale nie zmieni to mojej oceny, że ten sukces osiągnął Stańko nagrywając najsłabsze płyty w całej swojej karierze. Wiem, że ze swojego nowojorskiego mieszkania robi wypady na koncerty z ekscytującymi muzykami w typie Jima Blacka czy Chrisa Pottera, ale co z tego, skoro tych najbardziej eksperymentalnych projektów nie nagrywa ani nie prezentuje w Polsce. Mimo to wierzę, że jeszcze zobaczę starego mistrza takim, jakim najbardziej go lubię.