Katarzyna Kowalska: Jakie wydarzenie w ciągu ostatnich lat najsilniej wpłynęło na obraz polskiej kultury?
Andrzej Muszyński: Pyta pani człowieka, który tak zwaną kulturą zajmuje się od całkiem niedawna i z dystansem, do tego jej skrawkiem i tylko o nim może się wypowiedzieć. Kiedy Masłowska pisała „Wojnę polsko-ruską”, nie zajmowałem się tak nieprzyziemnymi rzeczami jak literatura, ale hałas związany z tą książką dotarł na moją prowincję, co oznacza, że był to wstrząs. I rzeczywiście nie przypominam sobie po tym czegoś równie ożywczego. Może to wskazanie jest truizmem, ale po prostu nie przypominam sobie potem czegoś, co dotarło z wielkiego świata na prowincję. A to chyba dobry wskaźnik. No i facebook, ale raczej jako symbol. Pan Darek Foks wieszczy jakiś przełom, wielką zmianę, ki licho to będzie, nie wiem, ale też czuję, że przydałoby się jakieś uderzenie. Więc może wszystko przed nami.
Kto, według Pana, odegrał znaczącą rolę w polskiej literaturze?
To jest pytanie ponad moje możliwości poznawcze, więc może tak: ci, którzy pochylili się nad wypocinami balansujących na granicy grafomanii ambitnych ludzi, którym w duszy rżnie, poświęcili im chwilę i oznajmili: „Jesteś cienki Bolek, ale będą z ciebie ludzie”. Dobrzy i mądrzy wydawcy, uważni i mądrzy redaktorzy, świetni i mądrzy tłumacze, cały ten zaprzęg, który ciągnie kolebiący się wózek.
Czy w historii polskiej literatury było wydarzenie, które według Pana niesłusznie zostało pominięte lub niezauważone przez krytykę?
Potencjalny debiut tych, którzy nie mieli tyle szczęścia, by trafić do wskazanych powyżej, a potem zmarnieli, rozpili się, część na pewno się powiesiła. A i kultura pewnie coś na tym straciła. Może mieli na tyle odwagi, by w swoich dziełach iść pod prąd.
Czemu służy dziś literatura? Jaka jest jej największa wartość dla współczesnego człowieka?
Właśnie powyższemu, żeby nie dać sobie wmówić wszystkiego, co mówią ci mili, przekonujący i uśmiechnięci nowi prorocy. Żeby nie być, jak to ostatnio ktoś napisał, przyspawanym do Internetu idiotą. Literatura piękna jest po to, żeby nie dać się przeintelektualizować, bo to już sama bieda z nędzą. Poza tym, trzeba często wietrzyć głowę.
Jednak myśl, że to, co robię, nie ma najmniejszego znaczenia, że cała ta literatura jest po prostu guzik warta, towarzyszy mi częściej niż jakakolwiek inna. Wystarczy jednak jedna nocna włóczęga po birmańskim Rangunie, do którego często zaglądam, by ocucić się i strząsnąć z siebie takie myśli. Nocne spacery po Rangunie, które opiszę w swojej kolejnej książce, to wycieczki na kres humanizmu, gdy już się kończy wszystko. Ludzką myśl, wolę i ich miejsca zajmą rdza, las i zwierzęta.
Być może dopiero dziś literatura ma wartość: żeby już nie zdurnieć do reszty. Jak ci mówi cały świat, że nie ma Boga, to żebyś im powiedział, że masz to gdzieś i sobie będziesz myślał swoje. A jak krzyczą, że jest, to idź im trochę potruj i powiedz, że nie ma. Ale poza tym żeby czytać, trzeba mieć czas, trochę spokoju, to ciągle rozrywka dla, w szerszym tego znaczeniu, bogatych. Ci, którzy twierdzą, że jest inaczej, żyją w swoim pięknym, fantastycznym świecie. Dla mnie ma jeszcze specyficzną wartość dodaną: po prostu lubię ładne, niepraktyczne i niezyskowne rzeczy.
Jakie zjawiska mają obecnie największy wpływ na kształt polskiej literatury?
To, że coraz mniej osób czyta, prawda? Nie wiedziałbym problemu, gdybyśmy byli zanurzeni w kulturze samoregenerującej się, samowystarczalnej, osadzonej na ludzkim doświadczeniu – a taka była na przykład kultura ludowa, chłopska. Ona nie potrzebowała czytania. Dlatego uparcie twierdzę, że czytanie nie jest wszystkim potrzebne. Ale obecna kultura nie jest samoregenerująca, jest degenerująca siebie i jej dzieci. Jeśli nie własne myślenie, to czeka nas Rangun, mentalny Rangun…
Co wyróżnia naszą literaturę na tle innych krajów? Z jakich osiągnięć możemy być dumni?
Czy powinienem napisać zgodnie z dominującą tezą, że reportaż? Nie no, bez przesady. Co prawda bardzo lubię szperać w literaturze innych kręgów kulturowych, pochylić się nad wierszem Ajmara albo młodego, obiecującego poety z archipelagu Myeik, do takiej oceny potrzeba jednak wielkiego przeglądu, wiedzy, której nie posiadam. Więc może inaczej. Może powinienem w ogóle zacząć od tego, co mnie irytuje, ale pyta pani o dumę. Chyba tu mamy nawet jakiś mały paradoks: jestem dumny z tego, co mnie czasem irytuje.
No więc sztuka i literatura nie wyrasta z nicości, ale przecież z nas, społeczeństwa, całego tego tła, w którym jesteśmy osadzeni. Ja naprawdę jestem dumny, że Polacy, a więc i kultura, postrzegani są na świecie – czego wielokrotnie doświadczyłem – jako ludzie z energią, fajterzy, kozacy, ci, którzy zawalczą, są jacyś. Nie ma to nic wspólnego z żadnym sarmatyzmem. Nie wrzucajmy do tego worka całej naszej dobrej energii, której przecież brakuje wielu kulturom, nie przeginajmy. Żałuję tylko, że nie ma to przełożenia na piłkarskim boisku w wykonaniu kadry, bo nadal kibicuję. Czuję, jakbyśmy się ostatnio na siłę chcieli pozbyć się tego naszego diamentu (i przekleństwa zarazem, każdy diament jest przecież przekleństwem), wstydzili się go, zamiast go oszlifować.
Tego polskiego trucia na polskość też już nie mogę więcej słuchać, choć nie sposób się przecież nie zgodzić w wielu sprawach. Ale już naprawdę to robi się w takim nadmiarze nieznośne. Mnie, na przykład, taki czeski pragmatyzm w ogóle nie bierze, a ta nasza słowiańska fantazja, owszem. Proszę sobie wyobrazić taką scenę. Wielki Bangkok, wieczór, może noc. Wszędzie tam jeżdżą taxi-trójkołowce, tuk-tuki. Nagle zza zakrętu wypada taki tuk-tuk na dwóch kołach, przednie do nieba, bo na tylnym stopniu stoi jakiś Taj, grzeje to samym środkiem, kierowca w siódmym niebie, a ludzie w środku śpiewają piękną polszczyzną na całe gardło, międzynarodowa publika oniemiała, zafascynowana, ale w żadnym wypadku niezażenowana z jednego jedynego powodu: to jest piękna scena. Tu jest granica. Takie szarże nam się zdarzają w literaturze, choćby Schulz i naprawdę z tego możemy być dumni. Nie ma co małpować, trzeba robić dalej swoje.