Mariusz Koryciński: Czy kino gatunkowe jest w Polsce w ogóle potrzebne?
Janusz Majewski: Potrzebne są dobre filmy. A czy one będą gatunkowe? Być może gatunek rozumiany tak, jak dzisiaj, stwarza jakąś gwarancję, że wypracowane w jego ramach formuły zwiększą szansę na to, żeby film się udał. Ale tak naprawdę nie można stwierdzić kategorycznie, że film gatunkowy jest dziś potrzebny i że on uratuje sytuację – jeżeli w ogóle sytuacja wymaga ratunku. Rozumiem, że w podtekście całej konferencji jest przekonanie, że trzeba ratować upadający polski film. Tymczasem nawet taki widz jak ja, który nie gustuje we współczesnych produkcjach – po prostu nie przemawiają one do mnie – musi stwierdzić, że w ostatnim roku było wiele filmów wartych uwagi. Miałem zaszczyt być jurorem festiwalu w Tarnowie, który ma dużą tradycję i – co ważne – jest tam przyznawana tylko jedna nagroda. I gdyby nie pojawił się zdecydowany faworyt, jakim się okazał film „Imagine”, to mielibyśmy bardzo trudne zadanie, żeby wybrać zwycięzcę, bo wiele filmów zwróciło naszą uwagę.
Tomasz Raczek: Lubię być kontrowersyjny, dlatego zacznę od stwierdzenia, że kino gatunkowe nie jest nam potrzebne. Zostało ono stworzone w Stanach Zjednoczonych na potrzeby fabryki filmów, jaką okazało się Hollywood. Kino gatunkowe to nic innego, jak skodyfikowanie zasad dotyczących produkcji poszczególnych rodzajów filmów i potem trzymanie się ich podczas tworzenia kolejnych obrazów. Żeby było łatwiej, żeby było czytelniej. Trochę tak jak w… sieciowych restauracjach. W takiej na przykład restauracji McDonald’s kucharz nie ma prawa popisywać się fantazją; tutaj wszystko jest ustalone z góry i wiemy, że cheeseburger to kotlet z bułką i serem; stworzono normy wg których ma być dołożona określona ilość sera, grubość plasterka jest także wcześniej ustalona, podobnie jak jego rodzaj. Tak samo jest w kinie gatunkowym. Zostało ono wymyślone na potrzeby taśmowej produkcji filmowej – nie ręcznej, nie autorskiej, nie artystycznej. Taśmowej! Więc też kino gatunkowe kojarzy mi się z fabryką, a nie z kinem artystycznym, które przecież może dotyczyć każdego gatunku i nie ma żadnych przeszkód – co pokazuje teraz Wojtek Smarzowski – żeby film, który jest znakomitym thrillerem, reprezentował jednocześnie kino autorskie.
Jak stwierdzili szefowie działających w Polsce sieci kinowych, w 2013 roku Polacy chętniej zaczęli chodzić na polskie filmy. Tymczasem wielkie produkcje amerykańskie odnotowują spadek frekwencji; niepodważalnym przebojem polskim pierwszej połowy roku okazała się „Drogówka” Smarzowskiego, do sukcesu której żaden amerykański hit nawet się nie zbliżył. To moim zdaniem oznacza, że widzowie mają gdzieś podziały i że nie interesuje ich, czy idą na film autorski, czy gatunkowy. Jeśli jakiś film ich zaciekawia, roznieca ich wyobraźnię i wydaje się być konieczny do zobaczenia – wówczas widz nie zadaje sobie pytania, jak go sklasyfikować. Zresztą w Europie o kinie gatunkowym w ogóle mówić jest trudniej, ponieważ tutaj produkcja taśmowa jest dużo rzadsza, przede wszystkim z powodu jej mniejszej skali. Wobec tego moja odpowiedź brzmi: kino gatunkowe jest wymyślone na potrzeby kina amerykańskiego i tam jest w pełni uzasadnione; upieranie się, żeby tworzyć kino gatunkowe w Polsce stanowi próbę przenoszenia zasad fabrycznej produkcji filmowej z Ameryki do Polski bez uzasadnienia ekonomicznego i artystycznego.
Eugeniusz Korin: Jeśli rozumieć kino gatunkowe jako kino, w którym twórca jest zobowiązany do dyscypliny w myśleniu i do dbania o szczegóły, do profesjonalizmu; jeśli rozumieć kino gatunkowe jako kino z określonym potencjalnym odbiorcą, z którym Twórca planuje nawiązać autentyczny dialog; wreszcie – jeśli rozumieć kino gatunkowe jako kino, które wywoła, w momencie spotkania z widownią, konkretne, zamierzone przez realizatorów emocje, i to takie emocje, by mówiono o nim długo po premierze – to tak, kino gatunkowe jest w Polsce potrzebne. Film gatunkowy to jest coś, co łączy – nasze zupełnie wyjątkowe, jak nam się wydaje, czasy – z czymś… co istniało już dwa tysiące lat temu. Gatunek nie jest wynalazkiem producentów filmowych. I nie mówię tu o gatunkach jako takich, ale o gatunku jako o fenomenie, który ma swoje źródło w sztuce greckiej – komediach, tragediach…
TR: Nie ma takiego gatunku w kinie jak tragedia…
EK: Oczywiście, ja tu mówię o zasadzie. Że zaistniała taka wewnętrzna, immanentna potrzeba, kiedyś tam, ponad dwa tysiące lat temu, aby powstał gatunek, a więc forma komunikacji z widzami, wtedy teatralnymi, która pozwoli ustalić reguły tej zabawy, tej gry, która się odbywa między aktorami a widzami. Jeśli gatunek to jest konstruowanie pewnych reguł rozmowy z widzem – to jestem za gatunkami w filmie. Gatunek jako powielanie wzorców, gatunek jako odrabianie pańszczyzny (wiadomo, że kryminał to pościgi, komedie – to najlepiej romantyczne) – a więc gatunek jako sztampa jest mi zupełnie obcy.
MK: Pytanie do Tomasza Raczka: czy taka definicja gatunku, jaką przedstawił Eugeniusz Korin, bardziej panu odpowiada?
TR: No taka definicja ogólnohumanistyczna jest bardzo piękna. Zakładając, że kino jest X muzą, i mając na myśli takie wysokie skojarzenia, zawsze jest miło odwołać się do antyku. Ale w kinie gatunkowym, tak jak ono jest rozumiane w filmoznawstwie, chodzi o bardzo szczegółowe przepisy na tworzenie określonych filmów, takich jak komedia romantyczna, thriller, western itp.
Funkcjonował kiedyś u nas kult pewnego amerykańskiego podręcznika, będącego zbiorem przepisów na dobrze zrobiony film. Jest w nim napisane, kiedy, w jakich odstępach czasu musi następować np. kulminacja. To mi przypomina (ponieważ jestem z wykształcenia teatrologiem) pojęcie „sztuki dobrze skrojonej”, którego twórcami byli m.in. Scribe i Labiche. U podstaw tego terminu legło przekonanie, że istnieje recepta, według której pisze się sztukę, dająca gwarancję, że będzie się ją dobrze grało i oglądało. Ale oczywiście to jest ślepy zaułek, bo jeśli ktoś tak myśli, to wyhamowuje natychmiast rozwój w sztuce. A jeśli sztuka nie może się rozwijać, to automatycznie przestaje być sztuką; staje się tylko rzemiosłem i to tępym rzemiosłem. Zresztą są tacy, którzy twierdzą, że kino gatunkowe to rzemiosło, a nie sztuka, i że łączenie rzemiosła ze sztuką jest nieporozumieniem. Z tym też się nie zgadzam. Roman Polański i Wojtek Smarzowski udowodnili, że film gatunkowy może być jednocześnie dziełem sztuki i że całe to gadanie warsztat vs. sztuka nie ma sensu. Oni obaj robią kino autorskie, które – teoretycznie – powinno być wyświetlane w kinach studyjnych dla wąskiej grupy wyrobionych widzów. Tymczasem jest wyświetlane w multipleksach i bije rekordy popularności. Obaj niszczą podziały na kino komercyjne i kino artystyczne. I za to ich uwielbiam! Za rozbijanie filmoznawczych skrzepów, bo to nie są żadne zasady, tylko właśnie umysłowe skrzepy.
MK: Tomasz Raczek mówił o bezzasadności przeciwstawiania sobie artystów i rzemieślników. Dlatego zwracam się teraz do profesora Majewskiego. Powiedział pan kiedyś: „Zżymam się, kiedy ktoś nazywa mnie artystą (…) bardziej wierzę skromnemu uprawianiu rzemiosła, doskonaleniu go w pokorze, ale i w swobodnej niezależności ducha w przeświadczeniu, że i to ma sens, że i to sumuje się, lub zsumować się może w coś, co można nazwać sztuką”.
JM: W gruncie rzeczy nawet największa, nawet najbardziej wzniosła sztuka nie może się obejść bez znajomości rzemiosła – tym bardziej taka sztuka, jaką bywa czasem film. Definicja, że film czasem bywa sztuką, jest bardzo trafna. W większości wypadków film jest rzemieślniczym produktem służącym rozrywce. Jednak idąc tym tropem musimy zauważyć, że praktycznie każdy wybitny film należy do jakiegoś gatunku. Tylko tym się różni od przeciętnej konwencji gatunkowej, że ma to „coś”, jakąś nadwartość, która czyni z niego dzieło sztuki.
Pamiętacie państwo zapewne klasyk filmu sądowego – „12 gniewnych ludzi”. Film Lumeta spełnia wszystkie warunki wielkiego kina: pokazuje – trochę od kuchni – proces sądowy, jednocześnie coś dodając do tej rekonstrukcji; coś, co czyni ów film dziełem sztuki. Czy można to ująć w jakąś receptę? Moim zdaniem można. Bo to jest coś, co wynika z wiedzy, ze świadomości, z osobowości autora, który właśnie dzięki tym czynnikom, no i talentowi, może wpisać nowe wartości w ramy gatunku. Zatrzymując się przy filmie Lumeta warto zadać pytanie, co czyni zeń arcydzieło? Może jakaś wnikliwość psychologiczna, może jakieś poszanowanie różnorodności natury ludzkiej, może jakaś wiedza na temat mechanizmów, które rządzą emocjami? To wszystko tam bezsprzecznie jest.
MK: A czy zgadza się pan profesor ze twierdzeniem, że gatunki to taśmowa produkcja?
JM: Ja nie jestem pewny, czy rzeczywiście istnieje taśmowa produkcja filmowa, wydaje mi się, że pan redaktor miał na myśli produkcję mało ambitną i powtarzającą sprawdzone wzory zgodnie z myślą, że jeśli coś raz udało się sprzedać, to uda się i za drugim razem. W tym sensie „taśma” może istnieje. Oczywiście branża zatrudnia różne osobowości. Każdy, nawet przy najbardziej komercyjnym filmie, marzy, żeby jego film stał się filmem wybitnym, żeby go zauważono – nie tylko w kasie kina. I myślę, że taki skromny wyrobnik kina marzy o tym, by przebić się na pierwsze strony gazet, by stworzyć coś, co go wyróżni. Ten proces da się porównać pewnie i z innymi gatunkami sztuki: muzyką czy literaturą. Oczywiście, cała bieda jest w tym, że filmu nikt nie jest w stanie zrobić sam. Że to jest zawsze praca zbiorowa, że to jest zawsze wysiłek wielu osób, podczas którego korzysta się z talentu wielu osób. Autor filmu – reżyser, tworzy film, ale wspiera go dziesięć innych talentów. On, reżyser, dobiera sobie takie osoby, z którymi dobrze mu się współpracuje, które on w lot rozumie i vice versa. Mówimy tu oczywiście o kinie głównego nurtu, profesjonalnym, zawodowym, które nie wyklucza zjawisk off-owych, marginalnych. One są w gruncie rzeczy bodźcem dla filmu profesjonalnego, bo często z nich pochodzą impulsy, które owocują w filmie zawodowym. Ale swoją drogą: można tu zauważyć, że są gatunki mało popularne w polskim kinie. Może potrzebujemy więcej takich filmów gatunkowych jak np. kryminały, bo z nimi zawsze jest bieda.
MK: A może, parafrazując wieszcza: „Słowianie, my lubim dramaty”? Innymi słowy: może w Polsce nie ma zapotrzebowania na kino rozrywkowe, gatunkowe? Może to nie leży w naszej naturze?
EK: Na szczęście nigdy nie musiałem występować w roli krytyka. Oglądam tylko te filmy, które chce oglądać. Wcale nie dużo. Natomiast jestem filmowcem od niedawna; jestem producentem i reżyserem teatralnym, ale przede wszystkim jestem widzem. Uważam, że jest zapotrzebowanie, i to wielkie, na film gatunkowy. Filmy gatunkowe różnią się między sobą jak każdy inny wytwór ludzkiego intelektu: jak różnią się książki czy płyty z muzyką: są albo dobre, albo złe. Przedstawię teraz moje ulubione filmy gatunkowe, potem wrócę do głównej myśli dotyczącej zapotrzebowania na kino gatunkowe.
Gatunek „musical” – „Billy Elliot”; oglądałem go chyba z pięć razy. Jest poruszający, niebanalny, głęboki, mówi o irlandzkim chłopcu jakby mówił o mnie, kiedy byłem mały. Jest perfekcyjnie zrobiony jeśli chodzi o poziom libretta i scenariusza: to, jak funkcjonuje wejście utworu muzycznego, piosenki bądź tańca w tok narracji, w opowiadanie fabuły – jest czymś znakomitym. Czy to jest film gatunkowy? Tak, to jest film gatunkowy. Czy to jest dzieło sztuki? Tak, to jest wybitne dzieło sztuki. Myślę, że nie mogło by powstać, gdyby „uciekło” od gatunku, np. gdyby w filmie wykorzystano tylko jeden utwór muzyczny. Coś by zaczęło inaczej funkcjonować. To jest dla mnie klasyczny przykład, kiedy gatunek biorą na warsztat ludzie wrażliwi, którzy wiedzą, dlaczego ta reguła opowiadania, w tym wypadku reguła musicalu, jest przez nich, im samym, narzucona. I powstaje z tego wybitny film. Kolejny przykład: „film drogi” – „Thelma i Louise”. Poruszający film, mówiący w równym stopniu o mieszkańcach Stanów, jak i Polski, o kobietach, jak i o mężczyznach, o rodzinie, o niemożności miłości. Klasyczny film drogi – ale czy jest sztampowy? Ależ nie: wystarczy przypomnieć sobie, jak on się kończy. Kolejny przykład: „komediodramat” – „Jak zostać królem”. To jest film o powstaniu charakteru, o tym, jak człowiek odnajduje siebie, w pewnym sensie jest to film o „inicjacji w życie”. Nie wiem czy istnieje precyzyjna nazwa takiego gatunku, myślę, że najbliżej mu jest właśnie do komediodramatu. I znowu jest to film zrobiony według zasad; jest to film o przełamywaniu trudności, przekraczaniu własnych barier przez głównego bohatera. Wydawałoby się, że to film daleki od gustów polskiej publiczności, tymczasem zobaczyło go u nas ponad 900 tysięcy osób. I ostatni przykład, niech to będzie „Taksówkarz”. Znowu film gatunkowy, mieszanina thrillera i filmu sensacyjnego.
Teraz powracam do zawieszonego wątku. Ponawiam pytanie: dlaczego gatunek jest potrzebny w Polsce? Jest więc tak, że gatunki istnieją, funkcjonują w kinie. Trudno więc walczyć z czymś, co funkcjonuje w przyrodzie. Kiedy film gatunkowy staje się dziełem sztuki? Kiedy twórca ma coś ważnego do powiedzenia i potrafi o tym mówić także za pomocą formy. Co bardzo ważne: w kinie gatunkowym twórca zadaje sobie trud, ażeby film, który stworzy, był zrozumiały dla potencjalnego odbiorcy. Jakąś grupę musi bowiem zainteresować. Bez tych podstawowych założeń powstają różne filmowe pokraki; dla widzów ważna jest szczerość wypowiedzi. Ale kino gatunkowe jest potrzebne także, a może przede wszystkim, dla twórców. To jest szkoła tego, bez czego nie powstaje żadna sztuka, czyli szkoła warsztatu, rzemiosła, profesjonalizmu. Więc gatunek jako szkoła konstruowania opowieści; jako szkoła rozróżniania i tworzenia form wyrazu; operowania formą jako nośnikiem treści; operowania rytmem; budowania kulminant i dominat – jest nam jak najbardziej potrzebny.