Jest świętym prawem autora kreować bohatera wyidealizowanego, żyjącego w scenerii przypominającej do złudzenia realny świat, a różniący się od prawdziwego jedynie i aż tym, że ograniczenia stawia bohaterowi wyłącznie autor (no, czasami może jeszcze cenzor), natomiast autorowi chcącemu naśladować swego bohatera przeszkadza odporna na działanie dobrych chęci, na różne sposoby zmieniająca się rzeczywistość; różny na przestrzeni wieków ludzki świat, ale w swej istocie niezmienny. O jego autorstwo trwa wprawdzie spór, ale na pewno nie jest autorem Człowiek bazgrający sobie po marginesach jednego z rozdziałów tego świata, rozdziału zatytułowanego „Ziemia”.
Schodząc szybko na nią warto zauważyć, że ważne zdanie podarowane Pani Profesor przez Edwarda Stachurę (opublikowane przez Nią w 4. numerze „Twórczości” z 2005 r.), iż zazdrości swemu bohaterowi, jednemu, bo tylko o jedną książkę był pytany, i że chciałby być taki jak on, wypowiada człowiek wyznający zasadę chcieć to móc, maksymalista, pozujący sobie do swojej prozy wprawdzie nie na leżaku, tylko w nieprzerwanej wyprawie, ale ukrywający niedostatki ekwipunku, w którym na przykład za mało jest snu. Nie snu metaforycznego, ze scenami latania, tylko snu, bez którego głowa może pęknąć i zaczną się do niej przeciskać koszmary, zwidy, omamy. Natomiast bohaterowi Stachury jest pod tym względem czego zazdrościć: głosi on pochwałę bezsenności, czas poświęcony na sen uważa za czas stracony, szkoda mu życia na spanie. Człowiekowi z Papieru, nawet tak żywemu jak u Stachury, brak snu nie szkodzi.
Stachura, który najpierw kartkę papieru chciał uczynić latającym dywanem, a potem ruszył za swymi bosymi postaciami na wyprawę w Himalaje ludzkich możliwości, miał małe szanse na bezpieczny powrót. Przez długi czas (aż do spotkania z Człowiekiem-nikt) darzył bezgranicznym zaufaniem siebie i swych narratorów. Wierzył im. I chciał się tą wiarą z czytelnikiem nie tylko podzielić, ale wiarą nas natchnąć. Krytyka literacka nazwała to zadziwiającym dydaktyzmem. Zadziwiającym, bo nie przeszkadzał, zwłaszcza młodym czytelnikom. Najbardziej praktyczny wymiar tego dydaktyzmu to tzw. siedem jedynek we Wszystko jest poezja. Jedna z tych jedynek głosi, że aby nie żyć na niby, to trzeba „Żyć w straszliwym i cudownym napięciu w każdej zawsze i wszędzie sekundzie”.
Medyczna nazwa stanu, objawiającego się nadzwyczajną mobilizacją organizmu, polegającą na wprowadzeniu go w stan napięcia, to oczywiście stres. Stres, tak jak złość czy strach, jest błogosławieństwem, bo stanowi zsumowany, uwzględniający nawet odgłosy z podświadomości, sygnał alarmowy, którego racjonalny odbiór powinien sprowadzać się do ustalenia przyczyn alarmu i ich usunięcia. Na szczęście człowiek nie jest istotą wyłącznie racjonalną, dzięki czemu są na świecie artyści i sztuka. Bo artysta to człowiek nienormalny, jak twierdzi poeta i subtelny myśliciel, noblista Thomas Eliot oraz czytelnicy gazety „Fakt”. Problem w tym, że nawet najlepsza lampka sygnalizacji alarmowej nie może bez przerwy świecić w nieskończoność. Zbyt długo trwający stres – potrafi zabić.
Rzecz jasna to cudowne i nieustanne napięcie, o którym tak urokliwie pisze Stachura do czasu utworu Fabula rasa. Rzecz o egoizmie, należy rozumieć jako intensywność życia we wszystkich jego przejawach i chwilach, aby – jak twierdził narrator innej z jego książek – śmierci, tej wariatce, nie zostawić po sobie niczego.
Stachura, jak o tym świadczą relacje ludzi, którzy go znali nie tylko z opowiadań, robił wrażenie człowieka będącego w stanie ciągłej gotowości nie tylko do obrony, ale i ataku; czujnego na każde uchybienie wartościom, które wyznawał i których, zapatrzony w siebie, pilnował. W tym pełnym napięcia pilnowaniu świata, na który czyhają jakieś złowrogie siły, przypominał Stachura strażnika gotowego paść ze zmęczenia, a nie opuścić posterunku, bo nikt w realu nie jest w stanie sprostać zadaniom, może z wyjątkiem Edmunda Szeruckiego, Janka Pradery czy Michała Kątnego, a więc bohaterów Stachurowego pisania.
I tam, w literaturze, jest tego zabójczego zalecenia – mówiącego o cudowności straszliwego napięcia niepokalanego nawet chwilą beztroskiego relaksu i „marnowania czasu” – najwłaściwsze miejsce. Przenoszone do zbioru reguł świata realnego staje się ono, na szczęście, niewykonalne, natomiast zbyt intensywne i wytrwałe próby dorównania narratorowi prozy Stachury grożą, także zarządzającemu tym narratorem, czyli autorowi, jeśli nie jego życiu, to zdrowiu psychicznemu niechybnie.
Edward Stachura jakby się tego niebezpieczeństwa nie bał. Sprawiał (a przynajmniej dokładał starań, żeby sprawiać) wrażenie autora, który dobrowolnie przyjął na siebie także obowiązek dotrzymywania obietnic składanych przez swoich bohaterów, obowiązek lojalności wobec wymyślonej postaci, której zadany w powieści cios – boli także wymyślającego. W liście do Wincentego Różańskiego, pisanym w okresie powstawania Całej jaskrawości, Stachura zachęca przyjaciela do cieszenia się z bezzwrotnego kredytu, jakiego obaj udzielają powieściowym postaciom Witka i Edmunda: „Piszę tę ostatnią książkę, która jest o nas i w której zakochasz się, bo poszedłem w niej na całego i jest sprawiedliwa, i to już nie jest literatura, i powiedziałem to, co myślimy i jak my żyjemy, i jak my wszystko widzimy i słyszymy, i czujemy”.
Psychiką narratora i bohatera literackiego rządzi oczywiście autor. A autorem? W znacznym stopniu ta część jego osobowości, która tworzy, gromadzi i użytkuje twórcze pierwiastki. Jednym z nich jest wrażliwość. „Chciałoby się powiedzieć – sugeruje prof. Maria Gołaszewska w książce Kim jest artysta? – że artysta jest chorobliwie wrażliwy, nadwrażliwy (…) Jest to wrażliwość na bodźce zewnętrzne i wewnętrzne, stany biologiczne i psychiczne. Ta wysubtelniona i wszechobecna wrażliwość powoduje, że artysta żyje w ogromnym napięciu…”. A co dopiero artysta, który owo, niejako z definicji należne, napięcie intensyfikuje w sobie na różne sposoby i naciąga strunę; zdaje sobie sprawę, że istnieje granica wytrzymałości, ale coraz wyższy dźwięk wydawany przez wytrwale naciąganą strunę jest ważniejszy i potrzebniejszy, niż wszystko inne.
Doświadczenie życiowe i penetrujące go dyscypliny nauk duszoznawczych dowodzą, że podstawowym generatorem wewnętrznych napięć jest – i to, rzecz jasna, dotyczy nie tylko artystów – wybujały egocentryzm i strach (oraz jego „bezprzyczynowe” odmiany w postaci najprzeróżniejszych lęków) o ponadprzeciętnym nasileniu, przy czym nie rozstrzygnięto do dziś, co tu jest jajkiem, a co kurą. Natomiast osobowość zdominowana przez takie składniki, zamiast współpracy z realną rzeczywistością – toczy z życiem nieustający pojedynek: raz atakując, raz przechodząc do obrony, i w zależności od fazy zmagań posiłkując się pochodnymi egocentryzmu: egoizmem, pychą, nadkontrolą, perfekcjonizmem, złością, pesymizmem…
W życiowo najlepszym położeniu jest ten artysta (i jego rodzina), który mocą talentu i samodyscypliną potrafi wewnętrzne napięcia zamienić wyłącznie w twórczy impuls, a jednocześnie jest rodzajem cudotwórcy, bo dar w postaci tzw. dziecięcej wrażliwości umie ustrzec przed zamianą w emocjonalną niedojrzałość, jakże toksyczną również dla otoczenia, bo bardzo dokuczliwą w pozaartystycznej sferze funkcjonowania delikwenta. Czesław Miłosz, który po mieszczańsku wiódł uporządkowany żywot godny urzędnika, wielokrotnie mówił żartem z domieszką zdziwienia, że on nie wie, jakie są i gdzie tkwią źródła jego poezji, skoro – w przeciwieństwie do „prawdziwych poetów” – nie tyranizuje go jakiś wewnętrzny demon czujnie wypatrujący okazji do zamachu na rozum, karmiący się wytworami jakiegoś fatum, piętna, obsesji…