Abstynenci zanudzają normalnych ludzi powtarzaniem, że alkohol to trucizna. To oczywiście prawda; zdrowy organizm – zmuszony do kontaktu z nieznaną sobie trucizną – reaguje zdecydowaną obroną i chce się trucizny szybko pozbyć. Prosty człowiek wtedy rzyga, ci z wyższym wykształceniem dostają torsji, a doktorzy nauk humanistycznych uruchomiają proces przemieszczania się treści pokarmowej z żołądka (ventriculus) w kierunku jamy ustnej (cavum oris). Ta szczypta złośliwości wobec doktorów nauk humanistycznych to nie jakiś mój kompleks w stosunku do ludzi mądrzejszych czy lepiej wykształconych, mam inne. Kiedy państwo doktorostwo tak wspaniale interpretują twórczość Edwarda Stachury, to ja jestem zachwycony, pełen podziwu i uznania. Lecz kiedy zabierają się, na ogół na marginesie podstawowego wywodu, za biografię pisarza, to słusznie przestrzegając przed nagminnym utożsamianiem autora z jego bohaterami i narratorem – konfrontowanie wszelkiej wiedzy o Stachurze z doświadczeniem życiowym ludzi chodzących po nieuniwersyteckiej ziemi, zdają się traktować jako zabieg uwłaczający powadze badacza i badanego obiektu.
Dam przykład. Na temat motywu wędrówki i jego funkcji w twórczości Stachury jest już olbrzymia liczba prac. Osadza się w nich temat w szerokim kontekście kulturowym. I w porządku, bardzo dobrze, tak trzeba. Ale wędrowali nie tylko bohaterowie Stachury. On sam niezliczoną ilość razy, zwłaszcza od pewnego czasu, przemierzył nie tylko nasz kraj, przenosił się z miejsca na miejsce z powodów o różnym charakterze, próbował te powody powabnie artykułować w twórczości. I ja przed laty w swej książce Edward Stachura. Biografia i legenda wysunąłem nieśmiałe przypuszczenie, że nie można wykluczyć, iż dla młodego Edwarda silnym bodźcem do podjęcia decyzji o opuszczeniu domu rodzinnego i udaniu się w świat, torującemu drogę bohaterom swoich przyszłych utworów, może jednak nie była chęć dostarczenia powodów do zestawiania go w przyszłych pracach naukowych z Eneaszem, Odysem, Kandydem czy Leopoldem Bloomem, ale może złożyła się na tę decyzję także nieludzka ciasnota wiejskiej chaty, w której Stachura dorastał na Łazieńcu, perspektywa dożywotniego kręcenia się w kieracie niekończących się obowiązków domowych, bieda uziemiająca nawet niezbyt górnolotne marzenia… Poznałem trochę we wczesnej młodości (koniec lat 50.) na własnej skórze uroki takiego z kocich łbów pasa startowego, wiec wydawało mi się, że nie wyrywam korzeni Stachurowej wędrówki z ugoru polskich realiów połowy lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. I oto jeden z doktorów nauk humanistycznych, zajmujących się naukowo dorobkiem Stachury, wziął potem to moje przypuszczenie ostrożnie w dwa naukowe palce, jakby w obawie o pobrudzenie dłoni trywialnością, drugą ręką zatkał sobie nos, i delikatnie, dobrodziej, próbował sprowadzić mnie oraz motyw wędrówki na właściwą drogę, z poboczami bujnie obsadzonymi toposem, topiką, archetypem…
Teraz też, w związku z wątkiem alkoholowym, pewnie dowiem się, że mylę filozofię z fizjologią, że nie odróżniam dolegliwości duszy od uciążliwości kaca, że zalewam alkoholem jakąś wmawianą poecie czarną dziurę… Jeśli się mylę, to nie jako jedyny. Już w 1968 roku Jarosław Iwaszkiewicz, zachwycając się Całą jaskrawością Stachury, zanotował w dzienniku: „Podobno strasznie pije, tak mi jego szkoda, to takie zacne choć dziwne chłopisko. Santa Polonia, żeby go jakoś uchronić, jakoś odgrodzić od tego świata, który jest dla niego za trudny”.
Stachura tak naprawdę zmagał się nie z alkoholem, ale z samym sobą, ze swą – godną podziwu, lecz także budzącą złe przeczucia – wiarą w otrzymaną od losu nadludzką umiejętność, która dopiero jemu pozwoli znaleźć jedną odpowiedź na wszystkie odwieczne ludzkości „dlaczego i po co?”, a życie, ten pokrętny znak zapytania, zamienić w prosty, radosny wykrzyknik, jakim dla większości czytelników była Cała jaskrawość.
Ostatni w dzienniku Stachury zapis ze śladami alkoholu pochodzi z 19 marca 1976 roku: „Lekkie picie z Geńkiem Jerzakiem i z dwiema młodymi Cygankami.(…) Ale i Geńka musiałem potem zgubić. Chciał dalej pić, a ja już nie”. Ostatnie zdanie tego zapisu dotyczy Danuty Pawłowskiej: „Jutro przyjeżdża Ta, dla której bije mi serce”.
Podobnie jak poprzednie – także ten ponad dwumiesięczny pobyt na terytorium abstynencji, o którym powiadamiał w liście do Barbary Czochralskiej, wkrótce jednak Stachura zakończył, bo najprawdopodobniej i tam nie znalazł tego, czego tak naprawdę szukał on i bohaterowie jego twórczości: USPOKOJENIA. Dla mnie najważniejszy tekst w dorobku Stachury, pisany w 1979 roku przez kilka przedśmiertnych miesięcy, ma tytuł Pogodzić się ze światem. Młodzi czytelnicy, zwłaszcza w okresie największego zainteresowania Stachurą i fanatycznego niekiedy uwielbiania pisarza i jego twórczości, jakby nie zauważyli tego utworu. Zaczyna go zdanie zaprzeczające znacznej części wcześniejszego pisania Stachury, także tego o potrzebie i konieczności życia w cudownym i bezustannym napięciu: „Teraz może wreszcie znajdę uspokojenie”.
„Żyć w straszliwym i cudownym napięciu w każdej zawsze i wszędzie sekundzie”. Czytelnicy jakby nie zauważali słowa straszliwy, albo odczytali je tak, jak go język potoczny używa: straszliwy, czyli wielki, ogromny, zajebisty. Stachura był za dobrym pisarzem, za dużo wiedział, za starannie dobierał słowa, aby oferowanemu produktowi w postaci cudownego napięcia nie doczepić na odwrocie maleńkiej, niedostrzegalnej zwłaszcza młodymi oczyma, metki z ceną.
Jest bardzo istotne i wymowne, że alkohol przestaje się pojawiać nie tylko w dziennikowych zapisach, ale także w sferze realnych faktów, kiedy receptę na lek uśmierzający wszelki pozafizyczny ból znajdzie Stachura dopiero na wielkiej górze – jak sam nazwie czas powstawania Fabula rasa (rzecz o egoizmie) i Oto, określany przez jednych okresem mistycznym, a przez innych interpretowany w kategoriach medycznych. Ten mistyczny okres kończy się bardzo gwałtownie, Stachurze wtedy dobiera się do głowy stan zdiagnozowany później w szpitalu w Drewnicy jako choroba psychiczna o konkretnej nazwie, przebiegu, rokowaniach. Wejście na tory, po których zbliżał się elektrowóz, wykonane na rozkaz jakichś tajemniczych głosów, nie było czynnością literackiego bytu o nazwie człowiek-Nikt z Fabula rasa, tylko czynem realnego człowieka, który – odratowany spod elektrowozu – znowu podejmie morderczą próbę godzenia się z życiem i światem, nie tylko zdaniem Iwaszkiewicza za trudnym dla takich, jak Stachura.
Cała twórczość Edwarda Stachury to także własnoręcznie sporządzany stenogram z tych zmagań.
Rozdział z książki przygotowywanej dla Wydawnictwa ISKRY