Stachurze siły regenerowało także pisanie, ale szybko do poety dotarło, że pisanie i alkohol od jakiegoś czasu coraz częściej i niebezpieczniej wchodzą sobie w drogę i któryś z demonów w końcu przegra. Że picie zagrażało pisaniu – to oczywiste, nawet dla abstynentów. Natomiast pisanie zagrażało piciu tylko w tym sensie, że Stachura notował w dzienniku większość alkoholowych incydentów i ekscesów oraz ich skutki materialne oraz emocjonalne, a ponieważ było tego bardzo dużo – w jakimś momencie odgłosy zawartego w notatkach alarmu mogły jednak przebić się do instynktu samozachowawczego i któremuś z zapisów dać krótką i kategoryczną formę: dość! A potem wystarczyło tylko wcielić to „dość” w czyn. I Stachura nie raz próbował. „Ja czuję się fantastycznie. Od półtora miesiąca nie piję i jest to bardzo egzotyczne terytorium, jak Antarktyda, z której otrzymałem ostatnio list” – informuje w styczniu 1974 roku Barbarę Czochralską, przebywającą wtedy w USA na stypendium. W lutym kolejny list, i znowu: „Ciągle nie piję. Dwa i pół miesiąca. Ciekawe to jest. Egzotyczne bardzo”. Minął więc kolejny miesiąc abstynencji, ale informacji, że nadal „czuję się fantastycznie” już nie ma.
Dlaczego więc, czując się przynajmniej początkowo fantastycznie, poeta jednak opuszcza egzotyczne dla siebie terytorium abstynencji? Pytam o podpowiedź kilka dorosłych, doświadczonych życiowo osób, dla których twórczość Stachury była czymś ważnym, a znajomość jego biografii – wystarczająca. Są dość zgodne w przypuszczeniach. Oto fragment jednej z mailowych odpowiedzi: „Jeśli ktoś jest wrażliwy i analizuje rzeczywistość na głębokim poziomie, to chyba musi się jakoś znieczulać, bo inaczej ból byłby nie do wytrzymania”.
No to jakim sposobem i dlaczego miliony ludzi ten ból znoszą bez potrzeby (nie mówiąc o konieczności!) znieczulania się? Są mniej wrażliwi? Mają wrażliwość gorszego gatunku? Może siła uwalniająca od potrzeby znieczulania wynika z nieumiejętności zanurzenia się w otchłań złożoności bytu i jest dobrodziejstwem tylko tych, których nie stać na batyskaf do penetrowania myślowych głębin? Też nie, bo życiorysy wielu mędrców i wybitnych poetów, nie odczuwających przymusu czy zbyt częstej ochoty na alkohol, przeczą trafności takiej hipotezy.
Schemat społecznego odbioru alkoholowych przypadłości (nie tylko zresztą artystów) jest ciągle taki sam: wielki człowiek nie może pić z małego, banalnego przez swą powszechność powodu, jakim jest np. nieradzenie sobie z emocjami (jedna z podstawowych cech osób sięgających po tzw. środki zmieniające świadomość, a należy do nich alkohol). Więc nie tylko w piśmiennictwie biograficznym i wspomnieniach uwzniośla się, uszlachetnia powody sięgania po kieliszek, szuka tych powodów ciągle na zewnątrz, dorabia piciu ideologię.
Mistrzem w upowszechnianiu takich bajek, na które do dziś (mimo spopularyzowania wiedzy o mechanizmach uzależnienia) daje się nabierać również krytyka literacka, był Marek Hłasko. Jako człowiek także z autopsji znający temat picia nieźle, a przy tym pisarz nie tylko zdolny, ale również bystry obserwator – musiał Hłasko, będąc jeszcze w Polsce, przynajmniej podejrzewać, że czynniki zewnętrzne w postaci ponurej rzeczywistości tamtego PRL-u, nie oddziaływają zbyt mocno – jako powód do picia – na cudzoziemców pogrążających się w alkoholizm na terenie USA i całej reszty wolnego i pełnego dostatku świata. Oto początek jednego z tekstów o twórczości Marka Hłaski: „Ucieczka w alkoholizm, jako forma niezgody na rzeczywistość, w której wszystko było przeciwko człowiekowi, mimo iż partia zaczynała dzień od zapewnień, że nic jej tak szczerze nie obchodzi jak dobro, a nawet szczęście obywatela. Niezgoda na system wyrażała się często w buncie przeciwko dławiącej szarzyźnie codzienności, przeciwko życiu pozbawionemu urody, przeciwko kłamstwom w gazecie i głupocie wyzierającej z ekranu, przeciwko żałosnej odzieży, przeciwko wszechogarniającej nudzie”. A to nie jest cytat z jakiejś podziemnej bibuły walczącej z „komuną” w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, ale zacna „Twórczość”, rok 2007…
Parawanem PRL-owskiej beznadziejności próbował też trochę przesłonić sprawę Dariusz Pachocki w przywołanym tu już wywiadzie. Ponieważ zna bardzo dobrze biografię pisarza, to cytowanej opinii, zaprzeczającej istnieniu alkoholowego problemu, niejako z naukowej ostrożności dodaje asekurujące „ale” i przypomina, że Stachura „w dzienniku zauważył, że wódki są dwa rodzaje: dobra i bardzo dobra. Gustował też w tequili. Zresztą, proszę mi pokazać choć jednego autora z czasów PRL, który byłby zdeklarowanym abstynentem”. Proste? Proste. Stachura pił, bo w PRL-u wszyscy autorzy pili.
Powiedzonko o dwóch rodzajach wódki – dobrej i bardzo dobrej, Stachura jeszcze w lubelskich czasach zapożyczył od Konrada Bielskiego (poety, prozaika, tłumacza), jednego z ówczesnej monopolowej czołówki literackiego światka Lublina, lubiącego na zakąskę recytować „Odę do alkoholu”. Bielski miał bagatelizujący dystans do własnych słabości. Kiedy z pierwszymi odwiedzinami przyszedł do Józefa Zięby (lubelski poeta, prozaik, pamiętnikarz) zwizytować kierowane przez niego muzeum – zatroskanym wzrokiem omiótł salę, ale nie muzealne gabloty wywołały jego zmartwienie. Miał podobno powiedzieć: – Eksponatem w muzeum mnie poświęconym będzie wódka. Ta, którą dotąd wypiłem, nie zmieściłaby się w takiej małej sali.
Towarzyskie notowania Bielskiego stały wysoko wśród pisarskiej młodzieży, bo legitymował się wprawdzie niewielkim dorobkiem twórczym, ale za to miał na koncie przyjaźń z Józefem Czechowiczem, którego twórczość poetycką także Stachura bardzo cenił.
Przyjeżdżając na studia do Lublina Stachura był już na pewno nie tylko po debiucie literackim, ale i alkoholowym, więc szkoda zachodu na podróż w poszukiwaniu pierwszego kieliszka. Znając chłopackie próby sięgania nie tylko w tamtych czasach po rzekome atrybuty dorosłości (alkohol, papierosy), musiały to być z pewnością jeszcze lata aleksandrowsko-ciechocińskie lub, co mniej prawdopodobne, dopiero okres w Gdyni, wypełniany nie tylko nauką w tamtejszym liceum.
Bagaż Stachury przywieziony do Lublina składał się głównie z dużych zapasów wiary w siebie. Nie dostał akademika ani stypendium, na pomoc z domu też nie mógł liczyć. Waletował tu i tam, noce poświęcał czytaniu i pisaniu, ale żadna z tych wykradanych spaniu czynności nie była związana z programem uniwersyteckiej filologii romańskiej widniejącej w indeksie poety. Lektury dobierał sobie sam, bohaterem prozatorskich początków uczynił siebie, własnych wierszy miał coraz więcej.
Także w Lublinie nie zaprzestał gry w pokera. Studenterii ogrywać nie za bardzo było z czego, więc robił wypady w miasto. Grał dobrze, ale jak to przy hazardzie bywa, ze zmiennym szczęściem. Podobno umiał szczęściu pomagać, choć nigdy go na tym w Lublinie nie przyłapano.