Demolującą spokój umysłu i huśtającą emocjami energię wewnętrznych napięć, powodujących na ogół bolesne iskrzenia przy zetknięciu ze światem zewnętrznym, można albo minimalizować u źródeł bijących niekiedy nawet głęboko w podświadomości, przepracowywać traumy z dzieciństwa, sięgać po terapię czy jogę (z ryzykiem utraty ochoty na artystyczną ekspresję i przerzuceniem się na uprawianie wyłącznie sztuki życia), albo szukać sposobów doznawania ulgi, najlepiej szybkiej i wyraźnej. Jednym ze starych jak ludzkość sposobów szybkiego łagodzenia napięć wewnętrznych jest alkohol.
Wiedzieli o tym i nałogowo korzystali z tej wiedzy (a historia życia literackiego nie robi z tego tajemnic) m. in. Władysław Broniewski, Julian Tuwim, Konstanty Ildefons Gałczyński… Z różnych przyczyn mniej i ciszej się mówi o alkoholowych problemach poetów wsadzanych na piedestał (np. Adam Mickiewicz) lub używanych współcześnie do walki politycznej (np. Zbigniew Herbert). Nawet większość studentów filologii polskiej wie jedynie, że uważany za czwartego wieszcza autor Promethidiona kończył żywot w nędzy i przytułku, bo studenci nie czytali książki jednego ze „stachurologów”, prof. Krzysztofa Rutkowskiego, zatytułowanej Raptularz końca wieku, a w niej informacji, że „Najsłynniejszym pijakiem pośród polskiej emigracji dziewiętnastowiecznej był Norwid. Może i największym. Regularnym alkoholikiem. Przymilał się o flachę czerwonego w kuchni Hotelu Lambert. Najprawdopodobniej bez wina nie mógł zasnąć. Sprawa znana, choć otulona wstydliwym milczeniem. (…) Picie Norwida wydaje się żałosne i nietwórcze. Odcisnęło się w nim negatywnie w postaci nieprzezwyciężalnej i pogłębiającej się skłonności do mówienia banałów w sposób wzniosły”.
Stanisław Koper w wydanej w roku 2013 książce Alkohol i muzy. Wódka w życiu polskich artystów zastanawia się w rozdziale poświęconym Ireneuszowi Iredyńskiemu, co by było, gdyby Iredyński albo Stachura (bo i o nim jest tam parę słów) minęli się z alkoholem: „Z drugiej strony na zawsze pozostanie tajemnicą to, czy będąc abstynentami, stworzyliby coś bardziej wartościowego. Czy w ogóle można sobie wyobrazić Grochowiaka albo Stachurę bez alkoholu? Takie były czasy i takie były losy literatów tego pokolenia – ludzi, którzy świadomie dążyli do samozagłady”.
Nie miejsce tu na rzeczową polemikę. Więc krótko. Samozagłada jako życiowa strategia opanowuje rozum dopiero w tzw. fazie kasacyjnej picia, kiedy alkohol, niezawodny dotąd opiekun i skuteczny lek na parszywy stan duszy, już dawno wziął górę nad pijącym, któremu dotąd właśnie był ratunkiem. Ratunkiem m. in. przed myśleniem o wspólnikach zagłady: bezsensie, nieumiejętności zawarcia paktu o nieagresji ze źle urządzonym światem, patencie na szybkie sprawianie sobie ulgi w cierpieniu, a potem wynikającym z tego braku wprawy i umiejętności przeżywania cierpień, czyli niedojrzałości emocjonalnej, która automatycznie nie opuszcza człowieka wraz z przybywaniem mu lat…
Czy istnieje picie twórcze? Umysł stymulowany alkoholem daje niekiedy, owszem, krótkotrwały błysk, ale chyba nie pomaga w tym świetle znaleźć odpowiedzi na żadne z ważnych pytań, a co najwyżej pozwala (tylko na jak długo?) jedynie zapomnieć o pytaniu. Jest bzdurą podtrzymywaną przy życiu dla potrzeb legendy, że Wojaczek czy Stachura niektóre swe ważne teksty pisali w stanie nietrzeźwości. „Znał kto kiedy poetę trzeźwego? Nie uczyni taki nic dobrego” – napisał dość dawno Jan Kochanowski i to jest chyba fragment znacznie bardziej popularny i cytowany, niż początek tej samej Pieśni XX: „Miło szaleć, kiedy czas po temu”, a nikomu nie przychodzi do głowy dociekać, czy już w czasach Kochanowskiego „trzeźwy” znaczyło także, tak jak dziś: rozsądny, rzeczowy, racjonalny…
Doktor nauk humanistycznych Waldemar Szyngwelski (doktorat ze Stachury) zwierza się w swej książce: „Opowiadano legendy na temat pijaństwa Steda, co charakterystyczne jednak, w sposób złośliwy rozpowszechniali je najczęściej znajomi pisarza, którzy sami doświadczyli kuracji odwykowej, w ten sposób projektując nań własne słabości i niepowodzenia życiowe. Naiwnością byłoby jednak twierdzić, że unikał alkoholu, jak zły duch wody święconej”.
Doktorowi Szyngwelskiemu nie wypada być naiwnym ani nawet udawać naiwnego, a ponieważ zna nie tylko twórczość, ale także biografię Stachury, więc posługuje się eleganckim eufemizmem o nieunikaniu alkoholu. Tylko że na taką zasłonę z bagatelizujących słów nie godził się sam Stachura. Nie tylko w odniesieniu do siebie. Pisał w liście do Janusza Andermana: „Piszesz: Nie szukam alkoholu. A to jest coś. Czasem on mnie znajduje. To wielka różnica. Więc ja Ci powiem, że wiedząc o prawie absolutnej w Polsce wszędobylskości alkoholu, to nie jest wielka różnica. I tu już sprawa nie polega na szukać, ale na nie dać się znajdować”.
Autorzy prac naukowych poświęconych Stachurze i jego twórczości nie muszą się znać (i oby nie mieli takiej potrzeby) na różnicach między nadużywaniem alkoholu a uzależnieniem od niego, między złym nawykiem a nałogiem czyli chorobą; nie muszą żadnym przypisem w dysertacji sugerować, że wiedzą jak nieuchwytny jest moment przekraczania ruchomej granicy między „pije, bo chce” a „pije, bo nie potrafi przestać”; nie muszą zapewniać promotora, że zdają sobie sprawę z siły i skuteczności systemu iluzji i zaprzeczeń – systemu radzącego sobie nawet z głową najmądrzejszą pod wszystkimi, prócz tego alkoholowego, względami.
Problem z piciem nie pojawia po przepuszczeniu przez organizm określonej, przewidzianej w stosownych tabelkach, ilości wódki, wina czy piwa. Uzależnianie to proces długotrwały (jedni specjaliści wyróżniają fazę ostrzegawczą, krytyczną, chroniczną, inni mówią o fazie dominacji używki przechodzącej w fazę używania problemowego…), ma nań wpływ wiele czynników, włącznie z dziedzicznym. Dlatego jeden może chlać byle co i ile tylko wątroba wytrzyma i być do końca żywota jedynie „osobą nadużywającą alkoholu”, natomiast ktoś, kto ma pod względem alkoholowej ilości osiągi nieporównanie mniejsze, mizerne wręcz, a pod względem jakości trunków opróżniał wyłącznie górne półki – może popaść w uzależnienie, ze wszystkimi tego negatywnymi skutkami, do których należy też nabawienie się, wciąż stygmatyzującej, etykietki „alkoholik”. Do dziś bowiem nie dał się rozmontować do końca stereotyp, zgodnie z którym alkoholikiem może być tylko ktoś z marginesu społecznego.
Dużo dobrego (bo zachęcającego do nazwania rzeczy po imieniu i szukania pomocy nie tylko w formie profesjonalnej terapii) zrobiły publiczne wyznania osób znanych, cenionych za swój zawodowy dorobek, a zmagających się z uzależnieniem (np. prof. Wiktor Osiatyński). Chyba pierwszą w Polsce taką odważną osobą o dużej rozpoznawalności była znakomita aktorka teatralna i filmowa, Stanisława Celińska. W jednym z wywiadów wspomina: „Jakiś wewnętrzny głos kazał mi o tym publicznie opowiedzieć. Mnie samej nie było to już do niczego potrzebne. Minęło pięć lat, odkąd przestałam pić i wiedziałam, że już do tego nie wrócę. Pamiętam, jak byłam przerażona, autoryzując wywiad, w którym się do tego przyznawałam. Dostałam nawet gorączki. „Jak to będzie – myślałam. Ludzie mają przed oczami taką czystą, piękną Agnisię z «Nocy i dni», a tu nagle słyszą o problemie alkoholowym!. Taki zgrzyt, rysa na szkle”.
Przed taką „rysą” zdaje się bronić Stachurę także inny doktor nauk humanistycznych, Dariusz Pachocki z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego (doktorat ze Stachury). Udzielając, jako edytor dzienników pisarza, wywiadu Bartoszowi Marcowi dla „Rzeczpospolitej”, był zagadnięty i o wątek alkoholowy. „Sądzę – odrzekł naukowiec – że w przypadku Stachury nie możemy mówić o alkoholizmie”.
Nie jest moim zamiarem stawianie jakiejś fachowej, precyzyjnej diagnozy. Ani to możliwe, ani potrzebne. Natomiast widzę sens w próbie prześledzenia (zwłaszcza w przypadku autora tak zespolonego ze swoim pisarstwem), jak faza alkoholowej beztroski, czyli okolicznościowego regulowania nastroju wódką czy winem, zaczyna, poprzez coraz częstsze i intensywniejsze przedawkowania, stawać się czynnikiem pogłębiającym psychiczną nierównowagę, objawiać napadami czarnych myśli i coraz częstszymi zaburzeniami snu. Do tego dochodzi nieuchronne przy takim, jak Stachury, trybie życia osłabianie organizmu i wydłużanie czasu potrzebnego na regenerację sił nie tylko fizycznych, ale i psychicznych, bo mało który organizm może w nieskończoność udawać perpetuum mobile.