Porozmawialiśmy o formie i pomyśle. Zatrzymajmy się przy tym drugim słowie. Czy podstawą filmów mogą być książki nie przeniesione jeszcze na ekran? I drugi problem z tym związany – czy widoczne odejście filmowców od literatury jest posunięciem błędnym?
A. T.: Nie przychodzą mi do głowy konkretne tytuły, ale odpowiem bardziej ogólnie. Literaturę współczesną wykorzystuje się w teatrze. Odejście od kanonu literackiego w filmie jest naturalnym wynikiem biegu wydarzeń, który dotyczy nas wszystkich. Wynika ze stylu życia. Zmienił się sposób oglądania filmów. Żyjemy w czasach, które dają wystarczająco dużo bodźców do tego, żeby chcieć tworzyć. Jest bardzo duża wolność. Chociaż istnieją tematy, których nie chce się poruszać, to z drugiej strony możliwości robienia kina są nieograniczone (gigantyczne wsparcie finansowe, studyjne). Jeśli jako przykład weźmiemy dzisiejsze kino europejskie, pierwszym filmem, jaki przychodzi mi do głowy, jest obraz Donoma Djinna Carrenarda, który dostał w zeszłym roku Nagrodę Publiczności na festiwalu Nowe Horyzonty. Dzieło to kosztowało sześćdziesiąt dolarów i jest pokazem wspaniałego kina.
A. W.: Na ogół proszę studentów, żeby podrzucili mi jakieś tytuły, które domagają się przeniesienia na ekran. Rzeczywiście nastąpiła na tym etapie historii kina rozbieżność w sposób dotąd niespotykany w polskiej kinematografii, w której już w latach przedwojennych, kiedy ekranizowano klasykę literatury współczesnej (Żeromski, Zapolska, Sienkiewicz), 55% stanowiły adaptacje. Obecnie adaptacji jest znikoma ilość. Może spróbujmy odwrócić to pytanie. Gdyby mnie ktoś zapytał o młodą literaturę, którą śledzę już nie tak dokładnie (nieprzypadkowo zresztą, ponieważ najczęściej mnie nudzi nasza współczesna proza), to odpowiedziałbym, że ona jest dalej od rzeczywistości niż filmy. To kino – w rozmaitych próbach, bardzo różnych gatunkowo, niezależnie od literatury – styka się z rzeczywistością w sposób bliższy i poruszający mnie indywidualnie, niż się to zdarza na kartach literatury. Są oczywiście spotkania spektakularne. Ceniłem powieść Masłowskiej Wojna polsko-ruska, ale w wymiarze pewnej gry lingwistycznej, zdolności autorki do przetwarzania klisz języka mówionego. Powstał znakomicie zrobiony film, według tego utworu. Choć też, moim zdaniem, cokolwiek pusty. I rozpoznawanie rzeczywistości w języku ma miejsce raczej w literaturze, niż w filmie. W kinie nie miałem wrażenia, że do rzeczywistości zbliżamy się poprzez gąszcz słów i obrazów.
(…)
Czy fabuła opowiada o rzeczywistości? Nie, raczej opowiada o pewnym zhierarchizowanym poprzez konwencje postrzeganiu rzeczywistości w świecie, w którym ważne jest to, co z góry ustalone przez porządek prawny, normy moralne i obyczajowe. Natomiast fabuła nie zagląda za podszewkę tej rzeczywistości, by rozpoznać ją w indywidualnym kształcie, do czego zobowiązana jest sztuka, a nie samo „opisywactwo” realistyczne. Materia literatury odbiegła od opisywania rzeczywistości, nie dostarcza fabuł. Scenarzyści muszą pisać fabuły samodzielnie i niech sobie piszą, a ci, którzy zajmują się kinem, niech mają na uwadze tę szlachetną, choć podupadającą nieco sztukę postrzegania rzeczy niepostrzeganej na ogół w świecie. Czasem jeszcze się to zdarza, ale powieści – które pokazują i przekształcenia całego świata, i uformowane na podstawie tego świata przekształcenia wewnątrz duszy ludzkiej – są rzadko spotykane. Może częściej w powieści science fiction, niż w powieści rzeczywistej. Jadąc niedawno na wakacje do Kenii, zastanawiałem się co zabrać jako lekturę. Pomyślałem sobie – co by tu było najbardziej absurdalne…? Będę tam siedział, małpy będą mnie ciągnęły za włosy, ocean szumiał, a gdzieś z sawanny porykiwał lew. Uznałem, że najlepszym pomysłem będzie wzięcie Anny Kareniny, i to po rosyjsku. Czytanie pod palmą w tamtym krajobrazie jak rozprawia o duszy i miłości arystokracja rosyjska II połowy XIX wieku. Cudownie mi się to czytało.
A. T.: W czasie, kiedy mówił pan profesor, przyszła mi jeszcze do głowy jedna rzecz. Odejście od pierwowzorów literackich czy literackich inspiracji dla scenariusza wiąże się z faktem, że nie żyjemy w epoce, w której literatura jest pierwszym oknem na świat. Mediów jest o wiele więcej. I jeśli spojrzymy na to, jaką formą książkową inspiruje się współczesne kino, to w Polsce mamy teraz Smarzowskiego, który adaptuje Pilcha, ale nie jest to klasyczny przykład adaptacji tekstu, tylko bardziej oddania obrazu postaci albo legendy. Nie jest to czysta literatura. A wczoraj festiwal w Cannes wygrał wspaniały film, który jest autorską realizacją komiksu. Przy czym nie jest filmem w żaden sposób komiksowym. W takich działaniach upatruję ciekawe pole do inspiracji i odkryć.
P. B.: Nie da się zrobić wiernej adaptacji dzieła literackiego. Kino i literatura jako kompletnie inne media posługują się kompletnie odmiennymi środkami. Można szukać ekwiwalentów, ale nigdy identyczności. Jest cała masa filmów, które powstały na podstawie nieznanej literatury, ale gdy pomyślę o przykładzie filmu, który zrealizowano na podstawie znanego utworu, to liczy się tylko fabuła. Zwrócił na to uwagę pan Andrzej i jest to niezwykle cenne. Dlatego, że cała sfera decydująca o znakomitości literatury, to jest sfera wyobraźni, a z drugiej strony w filmie dysponujemy kompletnie innymi środkami, za pomocą których usiłujemy dotrzeć do odbiorcy. Dziełem, które przyszło mi do głowy jako pierwszy, jest film wyjątkowy. Myślę o Mechanicznej pomarańczy Stanleya Kubricka. Film ten powstał na podstawie bardzo znanej literatury. Tylko, że ten film jest wyjątkowy, ponieważ stwarza historię na nowo i buduje coś zupełnie innego niż autor powieści.
G. K.: No cóż, opowiadamy o osobistych wrażeniach i może to jest najlepszy wariant takiego panelu, ale sądzę, że trzeba pytać o więzi między powieścią a filmem inaczej. Może należy się zatrzymać nad prehistorią. Jak to się stało? Jak wyglądały pierwsze teksty, które my dzisiaj nazywamy powieściami? Myślę teraz o Gargantui i Pantagruelu oraz o Podróży sentymentalnej przez Francję i Włochy Laurence’a Sterne’a. Te utwory powstały przed wiekami. Rabelais chodził po jarmarkach i wręcz kopiował broszurki satyryczne, kiepskiego rodzaju literaturkę, z jakiej zrobił coś w rodzaju otwartej narracji na świat, który trzeba zgromić, ale również poddać mu się. Aby napisać coś takiego, jak Gargantua i Pantagruel autor musiał z rozsypanych, zabrudzonych nieco koralików uformować zastanawiającą mozaikę. Filozoficznie rzecz biorąc, uformował paradoks apoteozy świata – jego ogromu, siły, przesadnej elokwencji. Ta książka przywraca wiarę w życie jako pełnię, a nawet nadprodukcję tej pełni. A jest to pozbierane ze śmieci. Pamiętacie państwo, że kiedyś postulował coś takiego autor Pałuby, Karol Irzykowski. Chciał ze śmieci zrobić wersję narracji. Beckett, też na swój sposób z ekskrementów, robił poprzez absurdalność nadzieję na to, że najważniejszą rzeczą jest istnienie. Najważniejsze jest istnienie, łącznie z Bogiem oraz eschatologią. On przekroczył coś, czego wielu ludzi zajmujących się literaturą nie potrafiło ogarnąć. Wydaje mi się, żeby pisać Annę Kareninę, Wojnę i pokój należy pracować na kolanie, na mankietach. Podróż z Petersburga do Moskwy Aleksandra Radiszczewa jest przecież zbiorem szpargałów, ale drogocennych, bo one ośmielają do opisu całości, nie będąc opisami całościowymi. Wreszcie pojawia się człowiek-gigant, drugi Homer w Rosji – Lew Tołstoj, który pisze opowieść o świecie z pozycji Pana Boga. Andrzeju, przyznasz, że to jest punkt widzenia Pana Boga. To jest miłość do gatunku ludzkiego i do świata, przekraczająca ramy mentalności jednego człowieka.
Czy przed polską literaturą otwierają się w ogóle takie możliwości?
G. K.: Otóż literatura nasza przestała być taką literaturą. U nas nie ma możliwości scalenia czegoś, co będzie kształtem Mickiewicza, Słowackiego, czy Krasińskiego. To jest niemożliwe z tego powodu, że literatura niejako odpędza nas od siebie i sama rozbija się bez naszej wiedzy. Przychodzi czas na rozdrobnienie. Być może profetycznym żądaniem jest żądanie Irzykowskiego. Antycypował literaturę Gombrowicza, która z odrzuconych śmieci, z bibelotów, zasmarkanych chustek do nosa, robi refleksję od nowa. Być może, że to państwo będziecie na starość scalali tę pałubę. Póki co sądzę, że należy usprawiedliwić literaturę za brak narracji, wręcz za brak literatury. Wiem, jak należy tłumaczyć na inny język to, co się czyta. To osobna praca, która nie ma żadnego porównania z literaturą. Już kiedyś przecież pisarze spostrzegli, że Homer napisał wielki serial. Dante powtórzył ten chwyt – dzięki eschatologicznej treści, nie narracji epickiej – w swojej podróży przez światy piekła, czyśćca i nieba. Oprócz tego wziął się za to Balzac w licznych powieściach, w jakich powtarza się cała lista nazwisk bohaterów, których tak uchwycił, że kiedy umierał i lekarze odstąpili od niego, wołał jeszcze jednego lekarza i wykrzykiwał: „Pomóż!”. Słowa te kierował do postaci ze swej książki. Literatura dążąca do syntezy miała swoją epokę. Ostatnim może takim wielkim był Faulkner ze swoją wizją powiatu na południu Stanów, gdzie umierała arystokracja z korzeniami europejskimi. Teraz u nas nie wolno marzyć o tym, co się scala. Dlatego wydaje mi się, należy spojrzeć dość ostro na automatyzm, z jakim są robione telenowele, ponieważ są sztucznie pompowanym światem. Świat jeszcze nie doczekał się rzeczy, o które wołali Kornhauser z Zagajewskim w Świecie nie przedstawionym. Świat nie zasłużył na to. Literatura wymierza sprawiedliwość, kino takoż. Mnie się wydaje, że kino jeżeli ma się spotkać ze słowem pisanym, spotka się raczej z piśmiennictwem niż z literaturą. Zmierzy się z zapiskiem naszych myśli. Miron Białoszewski żył za krótko, żeby z tych swoich zlepów, bezkształtnych notatek zrobić wreszcie syntezę. A może też czuł, że nie będzie Tołstojem, gdyż nie powinien nim być. Dlatego patrzmy przenikliwie na próbki drobne, oddalone od siebie. Tak sądzę po swoich doświadczeniach. Ja też biorę się za takie rzeczy od dawna. Przecież nie zrobiłbym Zabicia ciotki Bursy gdyby nie to, co jest tak niebywałe migotliwe i chaotyczne w tym zapisie, z którego wyłania się filozofia. Podobnie było w sprawie małżeństwa Maliszów z Na wylot, których sprawę sąd prowadził w trybie doraźnym. Z tego wysnuła się niejako niezależnie ode mnie relacja dziennikarzy, którzy nawrócili się w trakcie trwania procesu z hien sądowych na uczestników wielkiego, ludzkiego dramatu, czegoś dotąd im nieznanego. Powtórzę, że mówię o piśmiennictwie, a nie literaturze. Być może profetyczne słowa Irzykowskiego czy Gombrowicza jeszcze za naszego życia spełnią się w jakimś wybitnym filmie polskim.