Pytania publiczności
Chciałbym się odnieść do apelu profesora Wernera, który zapytał, jakie książki podalibyśmy za przykłady dzieł niesłusznie pominiętych przez reżyserów. Przyszły mi do głowy dwa tytuły: Blady ogień Nabokova oraz Nasza klasa Słobodzianka.
A. W.: Wie pan, ja widzę w obu książkach coś, co by mi zagrało, ale jakby to zostało zrobione, nie potrafię powiedzieć. W łódzkiej szkole scenariopisarstwa takie zadanie dawałem, bo dla mnie samego było to fantastycznym doświadczeniem. Najpierw poleciłem lekturę Babiego lata Cortazara, później projekcję Powiększenia Antonioniego. Następnie postawiliśmy się w sytuacji Antonioniego, który czyta Babie lato – kilkanaście stroniczek, bardzo ciekawych i bardzo gęstych, ale o czymś innym i nagle powstaje „katedra”, jaką jest Powiększenie. Było oczywiście kilka adaptacji, którego twórca, mierząc się z arcydziełem literackim, tworzy arcydzieło filmowe zupełnie innymi środkami. Na palcach obu rąk można wymienić te filmy. W większości autorzy idą drogą, na której nie tyle się żeruje na literaturze, co bywa się zapłodnionym przez światło pojawiające się w niej. Czy nie było tak u ciebie Grzegorzu?
G. K.: No tak, też mam takie doświadczenie ze studentami. Podobnie jak ty pracuję z dwudziestolatkami. Bierzemy się za dowolnie wybrane przez nich fragmenty z literatury. Zdarzają się też ich oryginalne teksty. Najlepszą szkołą w takiej sprawie jest obserwowanie, w jaki sposób student dobiera się do tekstu, który powstał bez jego udziału. Bardzo interesującą sprawą jest kwestia wierności, o którą Andrzeju pytasz. Wyłania się taka okoliczność: czym jest wierność w adaptacji? Frapujące jest podejrzenie, że wierność literaturze zasadza się na wierności wobec ideału, nie wobec samej narracji. Miałem doświadczenie osobiste, kiedy „roztrzaskałem” książkę Kawalca Tańczący jastrząb. (…) Gdybym zrobił film według powieści, byłbym niewierny względem tego utworu. Musiałem zniszczyć całą narrację, ponieważ była ona fałszywa, upozowana. Moje zadanie polegało na znalezieniu ekwiwalentów tego, co jest istotą zamyślenia w tej powieści. Nie chodzi o sposób opowiadania z plątaniną psychologiczną, zapożyczony zresztą od Faulknera. Jest to opowieść o chłopie, będącym potomkiem pańszczyźnianego analfabety. Zniszczyłem więc strukturę faulknerowską, która u Kawalca jawiła się jako pretensjonalna. Przy tym musiałem dotrzeć wiernie do idei, a tą jest cena jaką człowiek, wychodzący ze swojego gniazda, płaci za przejście do sztucznego świata abstrakcji. Czekałem na pisarza na projekcji. W Krakowie odbyła się prapremiera Tańczącego jastrzębia. Kawalec wstał i powiedział: „Obejrzałem ten film. Czuję się tak, jakby urosły mi kły i pazury. Chcę jeszcze raz napisać tę powieść”. Nie słyszałem, żeby któryś reżyser doczekał się takiego komplementu. To nie był nawet komplement, to było drżenie porównywalne z sytuacją, gdy zdumiony mężczyzna przychodzi po latach do kobiety i dowiaduje się, że ona na niego czekała. Ja tak pojmuję wierność. Miałem identyczną sytuację z książką Andrzeja Bursy.
Utwierdzam się również w przekonaniu, jako nauczyciel, że studenci robią wygibasy, szukają czegoś – i to bardzo dobrze. Ale zwyciężają ci, którzy są wierni w ostatecznej instancji fragmentowi z Czechowa, Ibsena, Hłaski. Tam szukamy odpowiedzi na pytanie o wierność. Miałem taką przygodę jako nauczyciel. Ja rozdzielam dwa semestry. Po każdym półroczu jest egzamin komisyjny, żeby studenci mieli poczucie sprawiedliwości w swojej ocenie. Zawsze poświęcam jeden semestr opowiadaniu Hemingwaya. Tak kiedyś robiłem z utworem Salingera pt. Śliczne usta moje i oczy zielone, ale nie jest dobrze, kiedy opowiada się o dwudziestolatkach ustami czterdziestolatków. W opowiadaniu Hemingwaya występuje młoda para. Kochają się, czegoś nie chcą, nie zgadzają się, awantura na pustym dworcu w Hiszpanii. Rzecz polega na wierności. Oni dostrajają się wreszcie do tych uogólnień, abstraktów, które w gruncie rzeczy rządzą światem. Abstrakty tkwią w naturze. W tym opowiadaniu docieramy do abstrakcji. Studenci prezentują kilkanaście wersji adaptacji. Na egzaminie widzę wierne bądź niekiedy niewierne opowieści. Spośród wszystkich wyodrębniam kilka utworów wiernych idei opowiadania. Gdy stawiam oceny, te kilka oceniam bardzo wysoko. Sześć dni później w telewizji publicznej oglądam adaptację hollywoodzką tegoż tekstu Hemingwaya, zrobioną przez nie byle kogo, bo przez Tony’ego Richardsona. Wielka postać. My z Andrzejem pamiętamy go z okresu buntu. Patrzę i oczom nie wierzę. Trzy spośród tych etiud studenckich są lepsze od tego filmu. Richardson popełnił gwałt hollywoodzki. Studenci natomiast kochali Hemingwaya i potrafili przekuć to we własną prawdę. Taka chyba może też być pośrednia odpowiedź na to pytanie. To może być i Nabokov, i Salinger. Ale przede wszystkim trzeba być wiernym ideałowi. Chodzi o ideał w przeciwieństwie do ideologii. Idee sprzęga się gwałtem i propagandą, żeby zlepić je w wagon, który nazywa się ideologią. Natomiast pojedyncze segmenty naszych wyższych uczuć są ideałami. W mojej opinii to się liczy w kwestii pracy nad adaptacją. Ta wierność.
A. W.: Jeśli chodzi o Nabokova, to nie przypominam sobie żadnego filmu. To jest rzeczywiście zadziwiające, który film, zrodzony z tej wspaniałej literatury, był godzien miejsca zrodzenia idei.
G. K. :No tak, bo na przykład adaptacje Lolity sytuują wierność adaptatora wobec Lolity, a idzie o wierność względem duszy tego intelektualisty.
A. W.: A zwłaszcza te wcześniejsze, rosyjskie powieści Nabokova są idealnymi przykładami do tego, żeby stworzyć odpowiedniki filmowe.
Jakie tematy mogłyby być poruszone w współczesnym kinie polskim, żeby były one doniosłe, aktualne? Czy sprawa „acta”, czyli ten bunt młodych przeciwko kontroli w Internecie, jest tematem na film? Jakie inne tematy mogłyby stać się pokoleniowymi?
A. T.: Mam akurat przykład, na którym mogę się oprzeć. Jakiś czas temu zastanawialiśmy się wspólnie w redakcji, jakich tematów nie podejmuje współczesne kino. Nasza redakcja składa się z ludzi w wieku 26-35 lat. Pojawiły się tematy o bardzo różnym ciężarze gatunkowym, tj. ekologia (nasze filmy nie edukują widowni, a mogłyby); dziecięca wrażliwość, ale w nieco innym ujęciu od Doroty Kędzierzawskiej (która robi to w sposób wspaniały, lecz jednostajny, nam chodziło o zróżnicowanie tego tematu); problemy mniejszości narodowych przedstawiane od wewnątrz; rozmaite orientacje psychoseksualne ukazywane nie jako ciekawy przypadek do studiowania, ale punkt wyjścia dla typowej narracji, gdzie orientacja psychoseksualna jest przezroczysta, a film po prostu rozgrywa się w takim kontekście; problemy ludzi starszych. Tyle sobie przypominam. W każdym razie stworzyliśmy długą listę tematów, które kino omija, ale przewijają się one w naszym życiu.
G. K.: Mogę spontanicznie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego nie ma filmu o proteście przeciw „acta”. Działa tutaj podwójna czy potrójna cenzura, która nie tylko zniechęca, ale uniemożliwia zajęcie się głębsze taką tematyką przez twórców. Myślę również o scenarzystach, pisarzach. Droga od stolika, na którym powstaje tekst, do wydawnictwa jest usłana różnego rodzaju obserwatorami, wartownikami poprawności. Oni za nas myślą o świecie projektowanym na przyszłość. W związku z tym nie można filozofować na temat wolności przy takiej okazji. Wartownicy mówią: „Nie, to jest przypadkowy odruch cwaniaków, którzy chcieli zarabiać w Internecie. Nasza kontrola uniemożliwia okradanie reszty społeczeństwa”. To przejdzie. Trzeba kłamać na zamówienie, żeby „acta” wcielić w życie. Ale gdy ktoś pisze o wolności – a nie daj Boże! Są instrumenty zwalczania takiego ujęcia, bo przecież kto to robi? Ludzie młodzi, którzy najlepiej czują instynktem, czym są wolność i sprawiedliwość. W związku z tym takie zagadnienia są pilnowane przez „radę starców”. Nie bądźmy obłudnikami na tej zamkniętej sali. Istnieje cenzura porażająca, ponieważ niewidoczna. Gdy ja miałem kłopoty z cenzurą, pamiętam, jak Andrzej wpadł do dyrektora Kniaziulskiego, który nie pozwolił oglądać Tańczącego jastrzębia.
A. W.: Co ty opowiadasz?
G.K. Posłuchaj mnie. Dokończę. Pamiętam, że on – początkujący wtedy krytyk filmowy – rzucił się do tego dyrektora i powiedział: „Panie dyrektorze, proszę nie cenzurować projekcji. Przecież film jest gotowy. Dlaczego go pan cofa? Kinooperator zamknął się na klucz”. Dyrektor odpowiada: „No bo była awantura w gabinecie dyrektora na Chełmskiej, który z zupełnie własnego kaprysu lub strachu nie chciał, aby kilka osób zobaczyło film fabularny «Tańczący jastrząb»”. No na Boga. Film o losie ludzkim. Niebezpieczny? Jest kilku stróżów. Za moich czasów to było proste dlatego, że jeżeli z tego filmu kazali mi wyciąć sześć fragmentów – był taki dyrektor cenzury do spraw kinematografii, nazywał się Marcisz, który nękał mnie przez całe wakacje – to była cenzura jawna. Ja wtedy powiedziałem tak: „Wie pan, kim pan jest? Jest pan gnidą ludzką. Pracuje pan dla Moskwy w ten sposób. Pan zgnębi wszystko, nawet rzeczy niewinne”. A wiecie, co mi odpowiedział: „To, co pan pokazuje o Topornym panie Grzegorzu to jest nic. Ja przeżyłem historię”. Zaczął opowiadać swoją historię prześladowanego człowieka, który nie wytrzymał. Stał się psem gończym. Takie historie były jawne. Koniec końców Tańczący jastrząb nie miał ani jednego cięcia na moje ryzyko, ponieważ miał małą ilość kopii. Dlaczego o tym mówię? Dlatego, że dzisiaj nie ma sposobu uchwycić za poły człowieka, decydującego o losie dzieł. Są komisje anonimowe. Mamy powrót do działalności komitetów powiatowych, centralnych. To wszystko się dzieje na szczeblu politycznego przymuszania. Tak wygląda niewidzialna cenzura. Nie jestem tylko świadkiem, również uczestniczę jako praktyk tej roboty. Potem zaczyna się nagonka w prasie. Nie będę podawał tytułów, ponieważ liczę się z waszymi gustami, ale istnieje mechanizm, który napędza tego typu ograniczenia. Jeżeli się pytacie, dlaczego się nie robi filmu o „acta”, macie odpowiedź. Uważam, że przyszłość, w tej zapaści jaka nastąpiła (wybaczcie, że to powiem), tkwi w Internecie przy całej anonimowości, chamstwie pozornym, gdyż intuicja też zmusza do przekleństw. One są rzucane czasem nietrafnie – słowa jak z chlewa – ale demokracja ateńska także tak wyglądała. Nie żyli sami Platoni i Sokratesowie. To była wolność ludzi, którzy dorastali do pewnej klasy przez prymitywizm. Dlatego Internet jest punktem wyjścia, ponieważ jest na tyle niekontrolowany, że można coś jeszcze w nim zrobić. Nie mówię tego jak pesymista, lecz jako optymista, bo inaczej nie mógłbym żyć swobodnie. Chodzi o to, że sytuacja, o jakiej mówię, nie dotyczy akurat mnie. Ja myślę o was. Tu siedzi kilku przyszłych, wybitnych reżyserów, czy scenarzystów. Musicie wiedzieć, że trzeba się przedzierać ku demokracji, nie perswadując takim Marciszom. Bo on powie tak: „Słuchaj no kolego, pamiętasz czasy stanu wojennego? Gdzieś ty był? W przedszkolu, a ja siedziałem w internacie. Grozili mi. Dziewięć lat przesiedziałem. Co mi tu podskakujesz, pętaku?”. Tak się załatwia. Mnie Marcisz nie mógł załatwić w ten sposób, ponieważ nie siedział, nie był internowany, tylko robił karierę partyjniacką. Ja mu mogłem nabluzgać od Judaszów, zdrajców narodowych. Dzisiaj nie można używać takich argumentów, bo człowieka wyśmieją w stylu: „jestem kombatantem, a ty jesteś z przedszkola”. Dlatego należy bardzo rozsądnie projektować swoją przyszłość. Nie wolno czepiać się pozornej demokracji. Ja często telefonuję do Arystotelesa i on powiedział mi, czym jest moja rzeczywistość. Wiecie, co to jest? Oligarchia. Natomiast trzeba sięgnąć do źródeł demokracji. To jest Internet, póki co.
A. W.: W pytaniu o tematy pojawiły się bardzo ciekawe propozycje. Odpowiem na podstawie dwóch przykładów. Jednym z nich będą „acta” właśnie. Otóż gdzie ta cenzura jest kryta? Ze spokojem patrzę, jak syn ściąga z Internetu jakieś filmy, bo ma trudności ze znalezieniem tego. Z drugiej strony należę do związku twórczego, w którym mi mówią: „No dobrze, ale to uderza też w twoje honoraria”. Tu właśnie jest nieprawda. Dlatego, że moje honoraria są i tak mizerne. Reżyserzy i pozostali twórcy filmowi na tym nie stracą, lecz stracą wielkie wytwórnie dystrybucyjne. Twórca na tym nie straci. Twórca będzie upowszechniany i dlatego ten ruch popieram. Ale kto to jest twórca? Twórca biduje. Niestety zawsze tak było. Chałturnik albo autor piosenek na tantiemach zarabia miliony. Tu jest ta ukryta rzeczywistość. Pani mówiła o ekologii. Dobrze, tylko nie z punktu widzenia ekologa, ani nie z punktu widzenia przeciwnika ekologii, czyli developera, chcącego budować na danym terenie. Należy przedstawić to jako konflikt. Sytuacje dotyczące tematów z życia kraju muszą być pokazane jako konflikt, i to najlepiej nie tylko jako konflikt interesów grup społecznych, ale również jako konflikt, który rozgrywa się w naszej duszy, kiedy widzimy kochanego robaczka żrącego nas w nogę i w momencie, gdy chcemy go zabić, przypominamy sobie, że my nie lubimy zabijać.
G. K.: Przypomina się fragment Dziennika Gombrowicza o robaczku na plaży.
A. W.: Różnie bywa. Ja miałem kiedyś taką sytuację. Jak państwo pamiętają w Viridianie Bunuela jest taki motyw psa, który leci przywiązany do sznura za wozem. Powstaje dylemat czy go odwiązać, czy nie.
G. K.: On jest przywiązany łańcuchem do wozu cygańskiego.
A. W.: Tak, ale możemy się cieszyć z tego, że tego jednego uratowaliśmy. Kiedyś miałem taką przygodę, że szczęśliwym trafem znajdowałem się w sprawach filmowych na Wyspach Karaibskich. Idę plażą i znajduję maleńkiego, przewróconego do góry łapkami żółwia, dopiero co wyklutego z jaja. Zmierzał do oceanu i się przewrócił. Słońce świeci już jak cholera. Wsadziłem go do wody. Widzę, że on się ledwie rusza. Zajmowałem się nim dwie godziny. Popłynąłem jakieś półtora kilometra w ocean – Grzegorz wie, że dobrze pływam – i tam go wypuściłem. Jaką mam frajdę z przyjaciela żółwia, a one żyją do 300 lat.