Pisanie rocznych podsumowań wydarzeń w polskim kinie staje się zadaniem coraz trudniejszym. Wiąże się ono z próbą uniknięcia nieustannie powtarzających się sformułowań, które kojarzą się raczej z gospodarką niż ze sztuką: stabilny progres, solidne podstawy, konsekwentny rozwój, dobry sezon, rekordy frekwencji, rosnąca obecność za granicą. Brak tych sformułowań oznaczałby jednak tworzenie nieadekwatnego obrazu polskiego kina fabularnego ostatnich dwunastu miesięcy. Rok 2016 nie odbiega tutaj bowiem od lat poprzednich, przeciwnie, pozytywne zjawiska w polskiej kinematografii zdają się wciąż umacniać i krystalizować.
Owoce modernizacji
Tradycją staje się powoli fakt, iż sezon zaczyna się w kinie polskim pod koniec stycznia lub na początku lutego, wraz z festiwalem w Berlinie. Czasy przełomu stuleci, gdy obecność polskiego filmu w konkursie któregoś z najważniejszych światowych festiwali postrzegano jako wyjątkowe wydarzenie i prawdziwą sensację, stają się coraz bardziej odległą przeszłością. Dziś obecność taka nie budzi już zdziwienia. W ostatnich pięciu latach czterokrotnie polski film trafiał do konkursu głównego Berlinale. W 2016 roku skończyło się Srebrnym Niedźwiedziem za scenariusz dla trzydziestosześcioletniego Tomasza Wasilewskiego za trzeci film w jego dorobku – Zjednoczone Stany Miłości.
Wasilewski opowiada historie czterech kobiet w różnym wieku, które łączy dojmujące poczucie emocjonalnego niespełnienia i paląca, lecz w trzech przypadkach niezrealizowana, miłosna pasja. Fabuła rozgrywa się u progu polskiej transformacji, a młody reżyser przekonująco rysuje materialny konkret tamtej epoki poprzez kostiumy, rekwizyty i scenografię. Pogrążony w szarościach świat znakomicie wybrzmiewa wizualnie w obiektywie rumuńskiego operatora Olega Mutu. Wasilewski pewną ręką prowadzi wyborowy kwartet aktorek (Julia Kijowska, Marta Nieradkiewicz, Magdalena Cielecka i Dorota Kolak). Tkając gęste psychologiczne portrety głównych bohaterek, wydobywa z historycznego już świata przaśnych swetrów i wąsów uniwersalny oraz wciąż aktualny ton opowieści o wypalonych i niezrealizowanych uczuciach.
Zjednoczone Stany Miłości dowodzą jednak nie tylko biegłości Wasilewskiego w reżyserskim fachu, lecz także jego przenikliwego rozumienia mechanizmów międzynarodowego świata filmu. Trzeci film reżysera to przykład doskonale skrojonego kina festiwalowego. Twórca, jak się zdaje, starannie przemyślał wcześniejszą drogę Małgorzaty Szumowskiej.
W niebywale konkurencyjnym świecie współczesnego filmu do zaistnienia w świadomości widowni i branży nie wystarcza zrealizowanie nawet bardzo dobrego filmu. Wolumen światowej produkcji fabularnej szacuje się dziś na około trzynaście tysięcy tytułów rocznie, do samego Cannes zgłaszanych jest co roku pięć tysięcy filmów, w całej Europie produkuje się ponad tysiąc pięćset filmów pełnometrażowych rocznie. Problemem nie jest dziś zrealizowanie obrazu, lecz znalezienie dla niego miejsca na przepełnionym rynku, pośród zatłoczonych platform festiwalowych i kanałów dystrybucji. Konieczne jest dziś zabieganie o projekt pośród selekcjonerów festiwali i branżowych przedstawicieli europejskiego świata filmu już na etapie prac nad scenariuszem, w trakcie międzynarodowych warsztatów, targów i szkoleń, wyeksponowanie go i wydobycie spośród powodzi innych tytułów, a także akumulowanie symbolicznego kapitału rozpoznawalności i prestiżu przez samych twórców. Po 2005 roku, m.in. dzięki wsparciu z funduszy PISF, młodzi polscy filmowcy i producenci coraz częściej uczestniczyli w międzynarodowych targach i programach profesjonalnej edukacji. Podpatrywali trendy, zdobywali wiedzę i tak kluczową w tym biznesie sieć kontaktów. Dziś polskie kino zbiera owoce tej instytucjonalnej i edukacyjnej modernizacji.
Jeden z polskich agentów sprzedaży, Jan Naszewski, wyjaśnia jej wagę właśnie na przykładzie filmu Wasilewskiego: „Zanim film dostał się do Berlina, każdy wykonał wcześniej swoją pracę. Reżyser dał się poznać jako osoba nie tylko zdolna, ale też towarzyska i lubiana. Producent wydeptał swoje ścieżki, nawiązał kontakty poprzez udział w CineMart, Berlinale Co-Production Market, EAVE. W ramach tych trzech wydarzeń w kontekście profesjonalnym usłyszało o «Zjednoczonych Stanach Miłości» kilkaset osób. Wówczas ja wchodząc w projekt mam do czynienia z czymś, o czym słyszało już kilkaset kluczowych osób w branży i to na dwa lata przed powstaniem filmu. I na tym polega nowoczesna promocja. […] Mamy dziś twórców, którzy bardzo świadomie budują swoją markę – takich, jak: Pawlikowski, Szumowska czy Wasilewski. Oni są jurorami na ważnych festiwalach, poznają ludzi, są otwarci, mają przyjaciół selekcjonerów, przyjaciół dziennikarzy” – dodaje Naszewski[1].
Suma indywidualnych wysiłków działa jednak na korzyść kina polskiego traktowanego jako całość, kinematografie narodowe są bowiem w dużej mierze postrzegane na sposób drużynowy. Prócz artystycznej klasy ich filmów, sukcesy starszych koleżanek i kolegów były także okolicznością sprzyjającą obecności w 2016 roku w konkursach ważnych festiwali, tzw. kategorii A, w Locarno i San Sebastian, debiutanckich filmów trzydziestodwulatków z Polski – Jana P. Matuszyńskiego (Ostania rodzina, za główną rolę męską w tym filmie nagrodzono w Locarno Andrzeja Seweryna) oraz Bartosza M. Kowalskiego (Plac zabaw).
„Jeśli dana kinematografia od lat nie odnosi żadnych sukcesów i nagle ty jako agent sprzedaży pojawiasz się z filmem mówiąc, że masz tytuł z danego kraju, to może to wywołać dziwny grymas na zasadzie: pierwsze słyszę, że macie jakichś sensowych twórców. Teraz na pewno nie ma szans na taką reakcję w odniesieniu do kina polskiego, bo upowszechnił się pogląd, że mamy pewną jakość i to jest dla nas fantastyczna okoliczność” – mówi inna polska agentka sprzedaży, Justyna Koronkiewicz. W tym kontekście warto wspomnieć też o ubiegłorocznej nagrodzie za całokształt twórczości przyznanej w Wenecji Jerzemu Skolimowskiemu.
Gdyńska obfitość
Międzynarodowe festiwale są kluczowym źródłem prestiżu, budowania własnej pozycji i sieci kontaktów przede wszystkim dla twórców najmłodszych. Dla średniego i starszego pokolenia wciąż najważniejszym wydarzeniem roku jest z pewnością festiwal w Gdyni. O ponownie bardzo wysokim poziomie konkursu świadczy bardzo wyrównana i dość szeroka czołówka sześciu tytułów rywalizujących o najważniejsze laury (prócz wymienionych już filmów Wasilewskiego, Matuszyńskiego i Kowalskiego były to oczywiście Wołyń Wojciecha Smarzowskiego, Jestem mordercą Macieja Pieprzycy oraz Szczęście świata Michała Rosy). Zarówno gdyński konkurs, jak i cały sezon w polskim kinie, bez wątpienia należały do Ostatniej rodziny i Wołynia; zarówno festiwalowy werdykt (Złote Lwy dla Jana P. Matuszyńskiego), jak i późniejsza recepcja tych tytułów, nie obyły się bez kontrowersji, o których pisałem już szerzej na portalu. W przypadku tych dwóch filmów w tegorocznym gdańskim konkursie rywalizowały bowiem ze sobą najlepszy debiut po 1989 roku z wybitnym filmem największej reżyserskiej indywidualności spośród twórców debiutujących po przełomie ustrojowym.
O tym jak trudno rozstrzygać o prymacie jednego z tych tytułów nad drugim świadczy m. in. fakt, iż po raz drugi w historii doroczna nagroda polskich krytyków filmowych afiliowanych przy Stowarzyszeniu Filmowców Polskich przyznana została ex aequo (wcześniej rozstrzygnięcie takie miało miejsce w roku 1999 przy okazji Pana Tadeusza Wajdy i Długu Krzysztofa Krauzego).
Jako że o Wołyniu pisałem już na portalu, wypada więc poświęcić więcej uwagi filmowi Matuszyńskiego (laureata nie tylko Złotych Lwów, ale także lawiny nagród na innych festiwalach oraz ubiegłorocznego paszportu „Polityki” w dziedzinie filmu). Ostatnia rodzina, wzorem kilku popularnych polskich filmów biograficznych ostatnich lat, jest przede wszystkim trochę o czymś innym niż po prostu o żywotach portretowanych postaci. Nie jest to nawet film głównie o rodzinie i trudnej miłości. Jego wiodącym, poruszającym tematem jawi się przede wszystkim zapis czasu i przemijania, biologicznego schyłku, degradacji i rozkładu, nieuniknionego „bycia ku śmierci”. Zamknęło ono historię rodu, który nie doświadczył odrodzenia w kolejnym pokoleniu. Matuszyński nie tworzy jednak filmu posępnego, nie ogranicza – wzorem wielu innych młodych filmowców – swojej palety do koloru czarnego. Błyskotliwie debiutujący reżyser imponuje umiejętnością nasycenia swojego dzieła szerokim spektrum tonów: czarnej komedii i groteski, dramatu i tragedii, rodzinnej opowieści, socjologicznej obserwacji oraz liryzmu i melancholii.
Wynika to nie tylko ze znakomitego scenariusza Roberta Bolesto, lecz także z wyjątkowo pewnej ręki, z jaką kolejny po Wasilewskim młody filmowiec prowadzi swoich aktorów. Matuszyński z wirtuozerią wygrywa kontrasty między zdystansowanym i pogodnym Zdzisławem (Andrzej Seweryn), neurotycznym Tomaszem (Dawid Ogrodnik) oraz poświęcającą się rodzinie i anielsko cierpliwą Zofią (Aleksandra Konieczna). O ile pierwszą i trzecią z tych ról oraz kreujących je aktorów powszechnie chwalono i często nagradzano, o tyle zarzuty wobec Dawida Ogrodnika były w zasadzie jedynymi wysuwanymi wobec doskonale przyjętego filmu. Ogrodnik wcielający się w Tomasza Beksińskiego rzeczywiście w każdej niemal scenie ryzykuje i szarżuje, a jego kreacja jest tańcem na linie, z której wciąż grozi upadek w przepaść groteski i niezamierzonej parodii. Aktor jednak z liny tej w żadnej ze scen się nie osunął, a jego wkład doskonale kontrapunktuje role Seweryna i Koniecznej, wprowadzając do tragicznej opowieści aspekty nieledwie komediowe, zwłaszcza w początkowych partiach filmu, i umożliwiając reżyserowi wydobycie z tej historii różnorodnych tonacji i rejestrów.
- Ten i dalsze cytaty pochodzą z rozmów przeprowadzonych przez autora; Marcin Adamczak, Kino polskie na rynku międzynarodowym, „Magazyn Filmowy SFP” 2016, nr 9 (61).↵