Katarzyna Kowalska: Fotografie prezentowane na wystawie Studio Rolke w krakowskim MOCAKu w ramach tegorocznej edycji Miesiąca Fotografii pochodziły z Pana prywatnej kolekcji. Co skłoniło Pana, do wyciągnięcia ich „z szuflady”, by ujrzały światło dzienne?
Tadeusz Rolke: Przede wszystkim uważam, że większość moich zdjęć jest po prostu prywatnych. Więc nie mam takiego ścisłego podziału swojej fotografii na sferę prywatną i zawodową. Gdyby podzielić, przeanalizować moje różne dotychczasowe wystawy, gdyby zacząć liczyć zdjęcia osobno zrobione dla siebie i dla kogoś z zewnątrz, to byłaby ogromna przewaga fotografii osobistych, czyli jak ja je nazywam „nikomu niepotrzebnych”. A do tego jeszcze przyszedł kurator, który wręcz nalegał, aby sięgnąć po te prywatne i to bardzo intymne zdjęcia z łóżka, kadry z obejmowania się i całowania, więc tym bardziej to zadziałało. W rezultacie to, co widzimy oraz sam pomysł został pogłębiony i bardziej zdefiniowany.
Ale prezentując takie fotografie na wystawie istnieje ryzyko, że stracą one na znaczeniu „nikomu niepotrzebnych”. Co Pan na ten temat sądzi?
To jest sprawa postępowania w życiu, zarówno w stosunku do własnej osoby jak i własnego ciała. Wydaje mi się, że będąc dalekim od wszelkich pruderii, od wszelkiego zabobonu, hipokryzji, ma się łatwość w pokazywaniu siebie prywatnie w sytuacjach intymnych. Dlaczego fotografia ma nie zajmować się tą prywatną sferą, zaglądającą do łazienki, do łóżka? Jest to medium wszędobylskie, wszechogarniające wszystkie inne dziedziny. Więc poddajmy się tej mocy fotografowania i dokumentu. Kiedy kobieta siedzi Ci na kolanach, dlaczego tego nie sfotografować? Nie w sposób zaaranżowany dla jakiś celów artystycznych, dla jakiś spraw interesownych. Nie należy czerpać z tego żadnych zysków, co jest zrobione dla siebie. Czym innym okazuje się, że jest to zainteresowanie na tego typu wystawach.
Na wystawie w MOCAKu zostały zestawione fotografie zarówno z czasów Pana emigracji jak i tych wykonanych w czasach PRL-u czy też w Polsce po transformacji ustrojowej. W jaki sposób te doświadczenia życia w różnych rzeczywistościach wpłynęły na Pana pracę przy fotografii?
Moja pierwsza podróż zagraniczna odbyła się jeszcze bez aparatu, bo miałem lat 15. Była to podróż wymuszona sytuacją wojenną. Natomiast moja druga taka wyprawa miała miejsce, kiedy byłem w wieku 18 lat. Było to nielegalne przekroczenie granicy między Polską a Czechosłowacją. Chcieliśmy zobaczyć z kolegą kawałek Tatr Słowackich. Ta podróż została zakończona aresztowaniem przez służbę graniczną Republiki Czechosłowackiej i natychmiastowym wydaleniem bez większych konsekwencji. Trzecia podróż zagraniczna jest bardzo dziwna, ponieważ istnieje ona tylko w moich tzw. aktach z urzędu bezpieczeństwa. Te akta głoszą, że pojechałem do NRD – tego lepszego państwa niemieckiego postkomunistycznego. Ale to nie miało miejsca. Później wyjechałem do Moskwy jako fotograf. To było zlecenie, nie z mojego działu fotografii „niepotrzebnych”, bo była potrzebna pismu „Ty i ja”, które było bardzo ważnym magazynem dla prasy PRL-owskiej. I ja tam miałam konkretne zadanie: fotografowanie mody w wydaniu radzieckim. Przy tej okazji w wolnym czasie fotografowałem Moskwę. Później wyjechałem do Francji i do Szwecji. Do Francji również wyjechałem na zlecenie atelier. Chodziło o to, aby przypatrzeć się trochę jak się fotografuje modę. Więc spędziłem sporo czasu w atelier z fotografami i modelkami. To było dla mnie bardzo cenne. Potem byłem w Szwecji prywatnie. Publikowałem z resztą w „Ty i ja” pewien materiał, obserwowałem młodzież szwedzką w pewnej sytuacji. No ale nigdy nie byłem na jakiś dłuższych wyprawach poza Europą. Więc tak to wyglądało z fotografowaniem poza granicami do momentu aż wyjechałem na dłużej w 1970 r. Wyjechałem nie wiedząc czy i kiedy wrócę.
Ale ostatecznie wrócił Pan do Polski i pozostał tu do dziś…
Wróciłem ze względów osobistych, dla dwóch kobiet: dla mojej matki i dziewczyny. Oczywiście wyciągnąłem wnioski, które są rozpoznawalne w moich pracach w latach 60-tych. Np. w Paryżu nie sfotografowałem samego miasta, nie sfotografowałem ludzi i dzielnic w pobliżu Łuku Triumfalnego. Nie uległem pewnemu banałowi człowieka, który przyjechał „zza żelaznej kurtyny”, by zachwycać się Zachodem. W Moskwie np. poszedłem na pchli targ i na taki rynek, gdzie sprzedawali zwierzęta, króliki, ptaszki, kanarki. W Paryżu poszedłem na prawdziwy pchli targ. Interesował mnie wszędzie kawałek codziennego życia. I każdy, który podróżuje nie jako turysta, tylko jako podróżnik inaczej ten świat widzi. Wtedy trzeba ugryźć ten świat kultury, mentalność, sprawy językowe, obyczaje. Wszędzie się dobrze czułem. Nie mam jakby poczucia obcości, że to jest nie moje, że jak czegoś nie znam to ja się tego boję, nie mam takich lęków. Czegoś się nie zna, trzeba to poznać. Ja nie histeryzuję, zachowuję pewien spokój i dystans do mojego otoczenia i wobec siebie. Stąd nie ma takiej amplitudy, niezwykłej euforii, czy też potępienia i dezaprobaty. Obserwuję rzeczywistość, ludzi, którzy mieszkali albo mieszkają za granicą. Zauważyłem również wśród naszych rodaków pewnego rodzaju polonocentryzm – wyjeżdża się gdzieś i ma się do czynienia z polską emigracją, bo to są swoi, bo tamci są obcy. No i to właśnie mi jest szczególnie obce.
Łatwo też zauważyć, że w większości Pana zdjęć najważniejszy jest człowiek. Co Panu daje współpraca z drugą osobą?
To, co mi daje współpraca z drugą osobą można zobaczyć na moich wystawach, czy też publikacjach, gdzie zainteresowanie drugim człowiekiem jest jakby niewyczerpane. Nie można powiedzieć, że skończyłem cykl fotografowania człowieka, ponieważ zawarłem już do tej pory w fotografiach wszystkie emocje ludzkie albo sposoby zachowania, to byłoby oczywiście bzdurą. Zachowania ludzkie, gesty, mimika są niewyczerpalne i to nadal istnieje. Są to naturalne procesy, które wypływają z ciekawości. Np. dziś siedliśmy z moim przyjacielem w sali śniadaniowej w hotelu i obserwowaliśmy osoby, które siadały. On jest filmowcem, ja fotografem. We mnie osoby wywołały ciekawość, czy te dwie dziewczyny i kobieta to córki i matka, czy mają akcent angielski, oxfordzki, czy mówią po amerykańsku. Zastanawiałem się, czy to jest większa wycieczka, czy jakaś grupa siedzi, czy tu zaraz przyjdą koleżanki, czy to są tylko trzy osoby i dlaczego przyjechały do Krakowa. Więc jest nieustanna ciekawość, co robią inni ludzie, czym oni się powodują. To właśnie napędza filmowców i fotografów dokumentu.