Ghazir leży trochę na północ od libańskiej stolicy. Podobno znajdują się tam teraz winnice, ale kiedy myśmy tam mieszkali, bardzo dużo mieszkań było opuszczonych przez Libańczyków, którzy nie mogli dać sobie rady z francuskimi prawami kolonialnymi, pozwalającymi im sadzić wyłącznie morwę, z czego nikt nie mógł wyżyć. Francuzom chodziło oczywiście o jedwab. Libańczycy z tego powodu emigrowali masowo, przeważnie do Ameryki Południowej. Ci, którzy zostali, byli dla nas bardzo uprzejmi. Tak samo zresztą jak Irańczycy i wszyscy Arabowie – od Iraku aż po Egipt. To właśnie z Ghaziru ciotka zawiozła moją matkę do polskiego szpitala w Bejrucie, kiedy okazało się, że ja zaczynam dobijać się o wstęp na rodzinną scenę.
Tak jak mamie udał się żydowski szpitalik w Tel Awiwie, tak nie udał się jej polski w Bejrucie. Jako pielęgniarki pracowały tam różne „Panie” pułkownikowe czy też kapitanowe. W piosence z filmu Mela Brooksa Być albo nie być (1983) śpiewano o Sweet Georgia Brown: „Jakaś Pani, nie za Pani”, i właśnie pielęgniarkami w Bejrucie były na ogół takie „Panie, nie za Panie”.
Nie będę opisywać brudów, które łatwo sobie wyobrazić w instytucji, gdzie obsługa uważała się za zbyt wysoko urodzoną i zbyt delikatną do miotły. Wystarczy tylko powiedzieć, że spod weneryków wyciągało się miednice, aby wsunąć je pod nowe matki w celu jakiejś mitycznej „higieny”. Mama, kiedy tylko mogła, spakowała się, wzięła mnie pod pachę i wróciłyśmy do Ghaziru.
Oczywiście po moim przybyciu na świat matka dostała gorączki poporodowej. Cudem jakiś ksiądz w Ghazirze otrzymał dla niej bardzo jeszcze wówczas rzadką, nowo odkrytą penicylinę. Pielęgniarka oświadczyła wtedy mamie, że, owszem, zrobi jej zastrzyk, ale tylko jeśli mama odda jej połowę lekarstwa. Taki mały szantaż, lecz mama była za słaba, aby się wykłócać. Dostała pół dawki, natomiast reszta penicyliny znalazła się pewnie na czarnym rynku, tą samą drogą co narkotyki hrabiny, bo biznes to biznes, a życie pacjentki i jej noworodka nie jest tak ważne jak portfel takiej pielęgniarki.
Jeszcze gorączka nie minęła, a tu nadchodzi rozkaz ewakuacji do Egiptu. Trzeba było się spakować, i to pilnie, bardzo pilnie, jednak gdy tylko pakowanie było skończone, musieliśmy wszystko rozpakować, bo ktoś źle przetłumaczył angielski rozkaz, w którym w rzeczywistości napisano, że ewakuacji jeszcze nie będzie.
Teraz kiedy matka czyta pamiętniki naszych „władz”, nie może się nadziwić, że mieliśmy aż tylu geniuszy władających wieloma językami, sprawnych w polityce i dyplomacji, a jednak wówczas – kiedy tacy byli potrzebni – nie znalazł się ani jeden, który zrozumiałby angielski rozkaz, bardzo do zrozumienia łatwy.
W każdym razie znowu kazano rodzinom się spakować i tym razem naprawdę wyjechaliśmy do Egiptu. Nasz transport pojechał pociągiem, oczywiście przez Palestynę. Szczęśliwie obyło się bez przygód. Inny polski transport, który jechał lorami, został ostrzelany przez Żydów, starających się wtedy o własny kraj i strzelających do wszystkich, którzy byli jakimś sposobem połączeni z Anglią. Zginął w tym ataku syn znajomych. Jego matka uratowała go od sowieckiego głodu, utrzymała przy życiu aż do końca wojny i tu tak marnie skończył, bo jechał brytyjską lorą.
W Egipcie przywieziono nas do obozu koło Aleksandrii. Przydzielono nam jako „mieszkanie” blaszaną budkę, która poprzednio służyła za łazienkę. W dzień było tam jak w piecu, a w nocy jak w lodówce. Jakiś czas potem załadowano nas na angielski statek „S. S. Samaria” i popłynęliśmy do Anglii. Na statku poszczęściło się nam bardzo, bo jako rodzina oficerska otrzymaliśmy osobną kabinę. Nie była ona duża, to prawda, ale inne rodziny miały gorzej, ponieważ spały w wielkich kabinach z obcymi sobie ludźmi. Towarzystwo było mieszane, bo jechali nie sami Polacy, ale i żony żołnierzy angielskich, które pochodziły z wielu krajów. Wszyscy mieliśmy chorobę morską, dzieci płakały.
Ponieważ mama bała się różnych chorób dziecięcych – a w transporcie dzieci było bardzo dużo – wykładała walizkę ceratą, wlewała do niej ciepłą wodę i tak nas kąpała w kabinie, a nie w łazience do użytku wspólnego, bo tam strasznie wiało; jechaliśmy przecież na północ.
Dopłynęliśmy do Liverpoolu, gdzie trzeba było przejść przez komorę celną. Naszego bagażu specjalnie nie sprawdzano, bo tak naprawdę to nie było czego sprawdzać, a zresztą już wiedziano, kto może coś przemycać.
Celnik angielski dał Eli w prezencie trzy grube kolorowe kredki: czerwoną, granatową i białą. Służyły do zaznaczania bagażu. Widocznie Ela tych kredek nie używała, zresztą nie było na czym rysować, bo jakiś czas potem, gdy mieszkaliśmy już w Londynie, mama dała je mnie i pozwalała rysować na naszych „meblach” złożonych z drewnianych skrzynek po herbacie. Skrzynki te zostawiali sklepikarze na chodnikach przed sklepem. Były z drewna, a kanty miały wykończone blachą.