Oczywiście były i inne sytuacje, kiedy krytykom podpadałam – pewnego razu sławny (w swej własnej opinii) krytyk poradził, abym przestała malować obrazy na tematy polityczne i wzięła się raczej do malowania kwiatów. Kobieta + pędzle = kwiatki! Wtedy tupetu mi nie zabrakło i odpowiedziałam, że jeśli prace się nie podobają, to drzwi galerii są tuż-tuż za nim i nikt go tu nie trzyma. Z dyplomatycznego punktu widzenia nie było to dobre, lecz w wymiarze duchowym dało mi wiele przyjemności i zadowolenia. Widocznie krytyk ten nie był bardzo popularny między rzymskimi malarzami, bo kiedy wieść o moim postępku się rozeszła, oni także, przy okazji, mu przygadywali. Wiem, bo później przychodzili, by się przede mną pochwalić.
Potem w związku z takimi krytykami miałam wielką satysfakcję: nadeszła setna rocznica urodzin Modiglianiego i w Livorno zdecydowano się urządzić wielką wystawę. Rozeszła się także pogłoska, że Modigliani wyrzucił kiedyś jakieś swoje rzeźby do tamtejszego kanału. Miasto zamówiło maszyny, aby przegrzebać błoto – niemałym kosztem – ale przez dłuższy czas niczego nie odnaleziono. Potem jednak – raptem – aż trzy głowy wyłowili! Wielka radość zapanowała w Livorno.
Zjechali się wszyscy eksperci z całego kraju (a jak wiemy, w XX wieku mogło brakować pokoju, jedzenia, wolności, lecz ekspertów w każdej dziedzinie, tym bardziej artystycznej, było mnóstwo) i zaczęli oceniać nowo odnalezione skarby. Orzekli, że rzeźby są autentyczne, a każdy krytyk starał się być pierwszym, który się na tym poznał, aby potem wspomniano go w historii sztuki. Kiedy tylko eksperci wystarczająco się skompromitowali, do rzeźb przyznali się pewni młodzi studenci – pokazali, w jaki sposób wyrzeźbili głowy drylem Black & Decker, i to w telewizji, w ciągu 15 minut! Między ekspertami znajdowali się najważniejsi krytycy sztuki. Wielka była radość i śmiech, może nie w Livorno, ale w całej reszcie Włoch.
Wychodzi z tego nauczka: czasami to, co eksperci uważają za wielką sztukę, jest jedynie sztuczką. I odwrotnie. Może to tylko zazdrość, że innych malarzy uznano, a mnie nie tak specjalnie. Ale, ale, ale: od sześćdziesięciu lat mamy tysiące ekspertów od diet, nigdy jednak przedtem nie było tylu ludzi niesamowicie grubych! Już nie mówiąc o ekonomii! Co jeden to finansowy geniusz, a świat jest w ciągłym finansowym kryzysie. Więc to bardzo nieprawdopodobne, że eksperci od sztuki będą mądrzejsi od reszty, nieprawdaż?
A teraz o mojej pracy.
Są w niej dwa główne nurty. Pierwszy – satyryczny – pozwala mi pokazać, co myślę o polityce, politykach, bankierach, przesadnych podatkach czy też o wojnie i jej konsekwencjach. Satyra pozwala na wiele. Goście na moich wystawach patrzą, śmieją się i zgadzają ze mną. Zresztą ja w moich obrazach „mówię” to, co oni sami myślą. Brakuje im okazji, by o tym powiedzieć, bo nie mają nikogo, kto by ich wysłuchał. Najwięcej drażni mnie w świecie widoczny brak sumienności ze strony wszystkich władz – bądź to politycznych, administracyjnych, bądź to religijnych – wtedy gdy oni od nas, baranów-obywateli, właśnie tej skrupulatnej sumienności wymagają.
Drugi nurt w mej pracy jest o wiele lżejszy. To w przeważającej mierze obrazy o rodzinie i dzieciach, które uważam za pnie wszystkich społeczeństw. Politycy i bankowcy są zresztą jak liście – prędzej czy później opadają. Pień zostaje.
A jednak i na niektóre lżejsze obrazy wywarła jakiś wpływ wojna: przez pewien okres malowałam domy bez ścian, oczywiście pod wrażeniem zbombardowanych londyńskich domów, w których jeszcze pozostał na ścianach cień obrazów i stojących tam kiedyś mebli. W miejscach, gdzie podłoga jeszcze się nie zawaliła kompletnie, czasami widać było i łóżko, a w jednym wypadku pamiętam wannę na wpół zwisającą z pozostałości wysokiego pietra. To były pierwsze „widoki” zapamiętane przeze mnie z dzieciństwa, zarazem intymne, bo przecież zaglądaliśmy do prywatnego życia innych osób, którego byśmy nigdy nie zobaczyli, gdyby nie wojna, i straszne – jak to wszystko można było łatwo zniszczyć dla kaprysu możnych tego świata.