Nie mówię, że nowa emigracja (po co było tak walczyć i ginąć za kraj, skoro teraz wszyscy chcą go histerycznie opuścić?) źle się spisuje. Ci „nowi” zabrali się do pracy tak samo jako my w swoim czasie (oni przeważnie na budowie, a my – gdzie los rzucił) i nareszcie Anglicy, kiedy chcą odnowić dom, mogą to zrobić w przeciągu tygodnia czy nawet kilku dni (nie zaś – jak było przeważnie z robotnikami angielskimi – Bóg wie kiedy!). Więc to jest już na plus.
Oczywiście kiedy podrosłam, w szkole chciałam się jakoś Polską pochwalić. Tymczasem nikomu nie imponowała polska pani Skłodowska-Curie, tylko francuska madame Curie. Tak samo z Chopinem. Mówiono nie tylko, że to prawie Francuz, ale i że nokturny podchwycił od jakiegoś kompozytora irlandzkiego, więc nawet i ta zasługa odpadła. Moniuszko, jak to Moniuszko – jego „dwór” naprawdę „straszny”, więc kto został? Gdzie były nasze wynalazki, nasi poeci, malarze? Pustka! Anglicy mieli, zrobili, wymyślili wszystko. A my? Prawda, że gdyby Shakespeare był Polakiem, to byłby dziś na świecie nieznany. I nie ze względu na rasizm czy coś podobnego, ale po prostu dlatego, że mniej ludzi zna język polski niż angielski.
Nareszcie przyjechał zespół „Mazowsze”. Sukces był gwarantowany, bo cała emigracja pogoniła do teatru, ale i Anglikom bardzo się występ podobał. Potem przyjechał „Śląsk” i odniósł podobny sukces. Z czasem poznano i Wajdę, chociaż filmy zagraniczne oglądała na ogół angielska elita, nie cały naród. Raz sprowadzono do Royal Academy w Londynie wystawę dzieł polskich plastyków. Znalazły się tam między innymi prace Wyspiańskiego (mówiono u nas w domu, że to krewny mojej babci, Marii Żurakowskiej z domu Jastrzębskiej, lecz czy to prawda, nie mam pojęcia), a potem długo, długo nic.
Lata potem słuchałam radia – nadawali jakąś wspaniałą muzykę. Dlaczego Polacy czegoś tak wspaniałego nie komponują? – pomyślałam. A okazało się, że kompozytorem jest Górecki! Ha! Ha! Nareszcie! Alleluja! No i Szymanowskiego też poznano – właściwie jego Stabat Mater, też piękny. To znaczy, że nie tylko mamy geniuszy, ale mieliśmy ich zawsze. Może polski marketing trochę kulał? Wszyscy inni przechwalali się swoimi sukcesami, nawet kiedy chodziło o bombardowanie bezbronnych – oczywiście w dobrych, prawie „świętych” celach (?) i „chirurgicznie”!
W ogóle mam jakiegoś bzika, gdy chodzi o Polskę i Polaków. Lata temu w przerwie między nauką w akademiach (byłam w trzech: Sir John Cass School of Art na rok przygotowawczy, potem Bath Academy i w końcu St. Martin’s School of Art) dostałam pracę jako sekretarka w malutkim domu wydawniczym, który publikował międzynarodowe pismo o sprawach finansowych. Robiłam tam wszystko: od buchalterii, przez sprawdzanie artykułów i latanie do drukarzy, po statystyki wysyłane do klientów – w ogóle wszystko. Przybył do nas nowy korespondent, jakiś ekspert finansowy. Olbrzymi, rudy, gruby Australijczyk. Po pewnym czasie, dowiedziawszy się, że jestem polskiego pochodzenia, oznajmił, że Polacy byli podczas wojny gorsi od Niemców i wszyscy z Niemcami kolaborowali. Tak mnie zatkało, że zgłupiałam – ale nie na długo. Kto szuka, znajduje: zbadałam bardzo pomału, bardzo starannie wszystkie wydatki mojej firmy i oczywiście odkryłam, że geniusz finansowy wydawał pieniądze na lewo i na prawo, i to na własne, prywatne cele. Zadzwoniłam do mego dyrektora, który – jak się okazało – już coś podobnego podejrzewał i więcej cudownego Australijczyka nie widziałam. Czy jestem mściwa? Sądzę, że na ogół nie, ale w moim towarzystwie Polski lepiej nie krytykować.
Wróćmy jednak do moich angielskich początków.
Abyśmy nie zapomniały o swej polskiej tożsamości, matka siostrze mojej, starszej o dwa lata ode mnie Eli, przypinała małego orła białego do munduru szkolnego. Robiła to tak długo, aż zakonnice (chodziłyśmy oczywiście do szkoły klasztornej) zabroniły noszenia jakiejkolwiek biżuterii – patriotycznej czy nie – ze względu na bezpieczeństwo. Co sobotę babcia sadzała mnie u siebie na kolanach i nastawiała nasze nowe, szaro-niebieskie radio: dużo szumu, ale gdzieś tam z daleka nadchodził hejnał mariacki – to Polska!
Wtedy to była dla nas norma, ale teraz żal mi rodziny, tym bardziej że na własnej skórze poznałam tęsknotę za Anglią, kiedy przeprowadziłam się do Rzymu. Z tym że do Anglii mogłam wrócić, kiedy chciałam, byle tylko były pieniądze na bilet, a oni do Polski nie. Tęsknota to bardzo smutna rzecz.
Tak ta polskość nas otaczała, że kiedy ojciec mój musiał przyjąć obywatelstwo brytyjskie, aby otrzymać lepszą pracę, i urzędnik z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych z wielkim zadowoleniem oznajmił mnie i Eli, że i my też jesteśmy teraz Brytyjkami, ja tego „zaszczytu” odmówiłam. Miałam wtedy 9 lat. Pamiętam, że urzędnik bardzo się oburzył, kazał mi być posłuszną i robić to, co starsi, mądrzejsi ode mnie, każą. Takim sposobem stałam się Brytyjką, to znaczy Angielką.
Nie mogę powiedzieć, że w naszym domu w Londynie nie było radośnie, jednak przez tkaninę normalnego życia zawsze przewijała się jakaś cienka nitka smutku i poczucia straty. Ciągle mówiono o wojnie, o tych, którzy zginęli, i jak straszna była ich śmierć, o tych, o których nie było w ogóle żadnej wieści, o Polsce, o łagrach sowieckich, o trudach na Środkowym Wschodzie, skąd przybyliśmy tak niedawno. Ludzie o ograniczonej „mądrości” powiedzieliby, że o takich sprawach nie powinno się rozmawiać przy małych wrażliwych dzieciach, ale kiedy sześć osób mieszka w dwóch ciasnych pokojach, nie ma gdzie się odseparować, aby pogadać, a siedzieć w ciszy i nie mówić o tym, co tak ciężko na sercu leży, też nie można, bo to by doprowadziło do kompletnego wariactwa. Tak też Ela i ja wiedziałyśmy jak na nasz wiek za dużo.
Pewnego razu powiedziałam matce, że więcej z babcią nie chcę rozmawiać ani nawet jej widzieć, bo już tego smutku nie mogę wytrzymać. Miałam wtedy 8 czy 9 lat. Szczęśliwie wszyscy wybaczyli mi moją głupotę, a potem oczywiście podrosłam i te wspomnienia uciążliwe stały się dla mnie podporą w mojej pracy – taką samą zresztą podporą była dla mnie babcia, która od samego początku wierzyła, że mam jakiś talent malarski.
Dopiero teraz zaczyna się studiować dramatyczny wpływ uchodźstwa na ludzi, mówi się o ich nerwach poszarpanych, o ciągłym napięciu, wzmożonej wrażliwości, ale wtedy gdy byłam dzieckiem, tolerancji czy też wyrozumienia – ani mody na to – w ogóle nie było. Byliśmy zdani na własny los, tym bardziej w takim kraju jak Anglia, w którym naród co prawda przeszedł wojnę, bombardowania, cierpiał z powodu braków, niewygody i strachu, lecz wojny na własnym terenie, z wrogiem we własnym domu, nie zaznał (choć ludność angielska była pewna, że nikomu innemu nie zdarzyło się cierpieć tak okropnie jak im).
Tak jak wszyscy zwycięzcy, Anglicy dla własnej wygody podporządkowali sobie historię – do dziś chwalą się, że oni jako jedyni stawili opór Hitlerowi, że walczyli „sami”, kiedy reszta Europy – z mniejszą czy większą łatwością, lecz w każdym razie bardzo szybko – się poddała. To jest naturalnie mit. Francuzi, jak to Francuzi, ale Polacy walczyli od pierwszego do ostatniego dnia wojny na wszystkich frontach europejskich, na Wschodzie zaliczani do sił sowieckich, a na Zachodzie ramię w ramię z Brytyjczykami, i to jako jedyny naród zalany przez aż dwóch wielkich wrogów w tym samym czasie. Ale co to Polska? Jakiś malutki, nieważny kraik gdzieś tam, na Wschodzie. Oprócz Polaków były oczywiście także wojska z brytyjskich kolonii, które także walczyły obok Brytyjczyków.