Po zakończeniu wojny Zachód pragnął powrócić do normalności. Ci, którzy najmniej mieli do zapomnienia czy przebaczenia, teraz najbardziej bohatersko kazali reszcie, tej prawdziwie pokopanej, zapominać, przebaczać i „iść do przodu”. Polska, która przez krótką chwilę, na samym początku wojny, była postrzegana jako kraj wybitnie dzielny, łatwo wyszła z mody i stała się kolcem w boku, specjalnie w boku pana Churchilla, który chciał, aby polskie władze na obczyźnie zabrały swych rodaków z powrotem do kraju. Tylko do którego, do jakiego? Większość ludzi pochodziła przecież z Kresów, a Kresów już nie było. Ale co to szkodzi? Co to szkodzi, że w wielu wypadkach Polacy, którzy nie mogli wytrzymać życia na Zachodzie i wracali do domu, znikali bez wieści? Co to szkodzi, że Polacy, którym jak mojemu ojcu udało się wyjść jakimś cudem z Kozielska Numer Jeden (był także Kozielsk Numer Dwa, skąd nie zabrano nikogo do Katynia) i innych obozów jenieckich i którzy znali tożsamość katyńskich katów, byli podwójnie narażeni?
O ile wiem, dopiero premier Attlee stwierdził, że nie wypada kazać Polakom wyjeżdżać z Anglii, chociaż wątpię, czy nie chodziła Polakom po głowie myśl o Kozakach dońskich, których Anglicy i Amerykanie podstępem wydali Sowietom. Nie, żeby Kozacy byli jakimiś aniołami – walczyli przecież po stronie Niemców i nie wyróżniali się ani dobrocią, ani w ogóle bardziej ludzkim postępowaniem – jednak są sposoby i sposoby. Pomimo jakiegoś naszego optymizmu mieliśmy świadomość, że jesteśmy gośćmi w obcym kraju, który nie przejmował się zanadto niewygodnymi skrupułami.
Jednak na ogół ludność angielska przyjęła nas dobrze. Oczywiście zdarzały się wypadki, że do Polaków niektórzy wrzeszczeli, aby wrócili do własnego kraju, a niekiedy obrzucano drzwi polskich domów stolcem – doświadczył tego na przykład mój wujek w okolicach Derby. Jednak z tego, co widziałam, u Polaków nie było tradycji przypominania własnym dzieciom o wszystkich tysiącletnich prześladowaniach, aby utrzymać ciągły strach i podejrzenie, jak to się zdarza w niektórych innych narodach. Mogliśmy zatem zrozumieć, że nie wszyscy będą nas w Anglii chcieli. Dlatego rodzice pragnęli, abyśmy my, dzieci, zawsze zachowywali się dobrze. W ogóle wszyscy Polacy zachowywali się bardzo elegancko, a z przybyciem nowych emigrantów z Włoch, Cypru czy Jamajki zlaliśmy się kompletnie z tłem. Muszę także podkreślić, że chociaż z moich słów może to nie wynikać, Anglików oraz Anglię bardzo lubię i jestem wdzięczna za to, co w tym kraju otrzymałam.
W szkole nie było łatwo. Szybko nauczyłyśmy się czytać i pisać po polsku (w domu, a nie w polskiej szkole sobotniej w kościele polskim na Devonia Road, której nie cierpiałam), jednak kiedy poszłyśmy do szkoły prawdziwej, nie znałyśmy ani jednego słowa po angielsku. Rodzice obawiali się, że jeśli to oni zaczną nas uczyć angielskiego, do końca życia zostanie nam akcent, w czym jest pewna prawda, bo dzieciom Pakistańczyków, którzy w domu mówią po angielsku z akcentem pakistańskim, akcent zostaje.
Z Elą było mniej kłopotów, bo nie tylko bardzo szybko nauczyła się nowego języka, ale i okazała się ogólnie wybitnie zdolna. W dodatku była dla zakonnic „nowością”. Po dwóch latach, kiedy skończyłam lat 5, też poszłam do szkoły, jednak „nowością” nie tylko, że nie byłam, ale i zakonnice nie mogły zrozumieć, dlaczego po pięcioletnim pobycie w Anglii nie znałam jeszcze angielskiego. Cierpliwość, którą okazywały Eli, w moim wypadku wyparowała. Prawda, że przed pójściem do szkoły prosiłam siostrę, aby mnie co nieco z angielskiego nauczyła, lecz ona się uparła, że skoro sama miała początkowo trudności językowe, nie widzi powodów, dla których ja ich mam nie mieć! Dosyć dorosły argument na siedmiolatkę, ale – jak już wspomniałam – Ela była bardzo zdolna.
Te językowe początki miały swoje trwałe konsekwencje: trzy lata temu, po śmierci mego ojca, ciotki i siostry, przyjechała do nas do Castel Gandolfo moja matka z Londynu. Przeniosła się tu na stałe i oczywiście było mnóstwo spraw do załatwienia. Spędzałam dzień po dniu przy telefonie, dzwoniąc do różnych angielskich departamentów, i za każdym razem trzęsły mi się ręce, a nawet – wstyd się przyznać – chciało mi się płakać. Po ponad roku tej niekończącej się odysei administracyjnej raptem zrozumiałam, że za każdym razem, gdy muszę rozmawiać z jakimś „oficjalnym” Anglikiem, tj. z kimś mającym jakąś „władzę”, ogarnia mnie trwoga, że znowu nie będę zrozumiana! Wpadam w panikę. Staje mi przed oczami moja dawna nauczycielka, zakonnica wielka jak dąb, która schyla się nade mną i wrzeszczy „don’t be so stupid”, co znaczy „nie bądź taka głupia”. Robiła tak zawsze, kiedy czegoś – jako pięciolatka – nie rozumiałam czy o coś spytałam. A dzisiaj mówię przecież po angielsku lepiej niż 90% Anglików (co nie jest bardzo trudne, skoro większość Anglików nie zna za dobrze ani angielskiej gramatyki, ani za wiele słów, zresztą tak samo jak były amerykański prezydent Bush – ten młodszy, którego Saddam Hussein nazywał „Junior Bush”). W każdym razie ta nowa wiedza o powodzie mojej ciągłej paniki, chociaż jej nie wyeliminowała, przynajmniej przyniosła mi ulgę, uświadamiając, że już taką kompletną wariatką, jak myślałam, nie jestem.
60 lat temu miałam oczywiście polski akcent i nie potrafiłam poprawnie wypowiedzieć podstawowego dla Anglików słowa „the”. Za ten wielki „grzech” dostawałam klapsa po nogach. Prawda, że dość szybko nauczyłam się wszystko wymawiać „perfekt”, ale w klasie byłam już stosunkowo odizolowana. Koleżanki, które początkowo okazywały mi jakąś cierpliwość, po pewnym czasie ją wyczerpały – też miały przecież tylko po pięć lat, a w dodatku byłam wtedy niesamowicie płaczliwa, bo ciągle bałam się, że i moja matka zginie bez wieści, tak jak tylu Polaków, o których wciąż mówiło się w domu. Z czasem koleżanki wymyśliły dla mnie przezwisko „cry baby”, czyli „beksa”. Schowałam się więc w moim prywatnym, solidnym świecie ołówków, kolorów i papieru – tu przynajmniej górowałam nad wszystkimi i miałam spokój. W ten sposób – choć o takich detalach jeszcze nie wiedziałam – zaczęła się moja malarska kariera.
Przyznam, że mi się udało. Wątpię, żebym tylko ja miała trudności w szkole. Polskie dzieci trafiające do angielskich szkół rządowych były często bite, popychane przez kolegów, którzy obcokrajowców nie chcieli i nie lubili. Dlatego też rodzice posłali nas do szkoły prywatnej. Myśleli, że chociaż łatwo nam tam nie będzie, to przynajmniej będzie trochę łatwiej. No i prawdopodobnie było.
Prawda też, że pomimo początkowych trudności mali polscy emigranci wyszli na swoje. Prawie wszyscy pokończyli uniwersytety i porobili jakieś kariery. Moje zamiary „artystyczne” trochę rodziców martwiły, ponieważ według tradycji malarze kończą, głodując na zimnym poddaszu, ale to też mit. Oczywiście ryzyko jest i trzeba wiedzieć, co się robi. Na wszelki wypadek skończyłam kurs sekretarski, co przydało się, kiedy poszłam na studia do akademii. Podczas długich wakacji, które szczęśliwie pokrywały się z sezonem urlopowym we wszystkich londyńskich biurach, dostawałam dobrze płatną pracę jako zastępująca sekretarka, a czasami nawet jako tłumaczka, co było jeszcze lepsze pod względem finansowym. Po ukończeniu studiów podjęłam pracę jako designerka mody w Rzymie – to też świetnie się udało, szczególnie gdy rozeszły się wieści, że moje sukienki nosi połowa włoskiej ludności. Kiedy jednak urodziło się moje pierwsze dziecko, zdecydowałam, że świat mody jest – przynajmniej jak na mój gust – zbyt banalny. Wróciłam do malarstwa, ale nie bez trudności.