Nie wiem dlaczego – byłam przecież bardzo mała – ale jakoś od razu zorientowałam się, że pieniędzy w domu zawsze brakuje i nowych kredek tak szybko nie będzie. Pewnie powiedziała mi o tym matka. W każdym razie używałam ich tak starannie, tak lekko, że 65 lat po tych przygodach jeszcze mam kawałek kredki granatowej. Przywiozłam ją tu do Włoch, na „szczęście”, można zatem powiedzieć, że i celnik przyczynił się do rozpoczęcia mojej kariery.
Z Liverpoolu do obozu koło Salisbury pojechałyśmy same, bo ojcu kazano zameldować się w sprawach wojskowych gdzieś indziej. Jak mama bez pomocy poradziła sobie z nami – jedną w wózeczku, a drugą, dwuipółletnią, trzymającą się za spódnicę – i z bagażem, nie mam pojęcia. Grunt, że dojechałyśmy na odpowiednią stację. Znajdowali się w tym transporcie także inni Polacy, a ponieważ nie byli obarczeni malutkimi dziećmi, od razu zajęli ze swoim bagażem wozy, które po nas przyjechały. Dla nas nie było już miejsca i mamie kazano czekać na stacji. Taka to i była ta solidarność!
Noc. Stację zamknęli, światła zgasili. Zaczął padać śnieg. A my dalej czekamy. Chwała Bogu, jakiś lotnik zauważył mamę siedzącą na chodniku przed stacją i zorganizował dla nas transport. Po bagaż – zresztą niewielki – miał przyjechać inny wóz, bo w naszym nie było miejsca. Pojechałyśmy do obozu. To był luty 1948 roku.
Oczywiście i w polskim obozie z polską obsługą (te „Panie nie Panie” były wszędzie) też nie było dla nas miejsca. Druga godzina nad ranem i mama znowu czeka. Nareszcie przyszedł jakiś sierżant i spytał obsługi, dlaczego kobieta z malutkimi dziećmi siedzi w nocy na ławeczce. „Panie” odpowiedziały, że szpitalik jest przepełniony, lecz kiedy sierżant, upierając się, że jakieś miejsce dla mamy znajdzie, zaprowadził nas do tego budynku, okazało się, że wszystkie łóżka oprócz jednego – a było ich wiele – stały puste.
Potem przeznaczono nam część baraku zwanego Nissen Hut. Baraki te wyglądały jak wielkie puszki po konserwach przekrojone na pół. Podczas wojny mieszkało w nich wojsko brytyjskie. Przyjechał nawet wóz, który miał przywieźć nasz bagaż, tylko że przyjechał pusty: został okradziony, a ponieważ skarbów w bagażu nie było, złodzieje porozrzucali nasze rzeczy wzdłuż drogi i coś niecoś z nich mama odnalazła.
Po pewnym czasie Anglicy przywieźli do obozu ubrania, bo uchodźcy – po latach spędzonych na Środkowym Wschodzie – nie mieli odpowiedniego ubioru na angielską zimę. „Panie” wydały mamie jeden bucik dla Eli! Jeden! Gdyby nie Anglik, który przypadkowo sprawdził „dary” i kazał „Paniom” oddać drugi bucik, jakaś inna matka dostałaby też jeden i być może cała para tym sposobem zaoszczędzona trafiłaby na czarny rynek.
Nie chce się wierzyć, jacy się okazali niektórzy ludzie z na ogół przecież poczciwego narodu. Że to wojna spowodowała zmianę natury ludzkiej, absolutnie nie wierzę. Byli takimi jeszcze w Polsce – ot, wojna stworzyła im po prostu większe okazje do pokazania i wykorzystania swoich „talentów”.
Podobnie było z jedzeniem. Wydawano nam wyłącznie suchy groch – ja miałam sześć miesięcy i wątpię, czy to była dla takiego małego dziecka odpowiednia dieta. Kiedy babcia moja, która dołączyła do nas w obozie, poskarżyła się na ból wątroby, jedna „Pani doktorowa” poradziła babci jeść kaszę mannę. Babcia powiedziała jej, że my kaszy nie mamy, tylko groch. „Pani doktorowa” była tym bardzo zdziwiona, bo sama miała „całą szafę pełną kaszy manny” – jej słowa. Ale dlaczego to zdziwienie? Czy nie wiedziała, że jeśli ona wszystko sobie bierze, to dla reszty nic nie zostaje?
Ponieważ w barakach było bardzo zimno, węgla na ogrzanie zaś bardzo mało i w ogóle nie było czym rozpalić ognia, a ja i siostra od razu w Anglii zachorowałyśmy – Ela na zapalenie ucha, ja na zapalenie obojczyków, pewnie po tej nocy pod śniegiem na stacji – mama rozpalała w piecu stronami z Ziemi obiecanej Reymonta. Taki był nasz przyjazd do tej naszej nowej ziemi, niby obiecanej, ale na której prawie żaden z Polaków nie chciał mieszkać, bo wszyscy woleliby wrócić do Polski.
*
Jest wielka różnica między emigracją polityczną a zarobkową. Emigranci zarobkowi mogą do ojczyzny wrócić kiedy chcą, a polityczni nie tylko tej wolności nie mają, ale w dodatku często opuszczają swój kraj w obawie przed torturami czy śmiercią. Nie chodzi tylko o to: emigranci polityczni w nowym kraju zachowują się na ogół lepiej niż zarobkowi, bo mają świadomość, że w każdej chwili humory tubylców mogą się zmienić i że za byle co mogą zostać wyrzuceni nie wiadomo dokąd. Najlepiej jest dla nich zlać się z tłem – nie rzucać się w oczy. Zesłańcy zaliczają się oczywiście do emigracji politycznej, chociaż rodzinnego kraju nie opuścili z własnej woli. Przymusowo ich z domu wyrzucono, wywieziono. Tak właśnie było z moją rodziną.
Jest jeszcze inna, nie mniej ważna różnica: emigranci zarobkowi często zapominają swe narodowe korzenie, język ojczysty, tradycję, a polityczni – nigdy. U nas w domu mówiło się wyłącznie po polsku, utrzymywano wszystkie polskie tradycje, kuchnia była polska, nawet ubierano nas „po polsku”, a zatem zimą w te okropne swędzące rajtuzy wełniane, których dzieci angielskie nie znały i które oprócz tego, że były niewygodne, miały dodatkowy negatywny aspekt: w szkole ciągle podnoszono nam spódnice, aby zobaczyć, co „chowamy” pod spodem!
Jeśli chodzi o słownik, to różnica jest także wielka. Najnowsza emigracja, oczywiście zarobkowa, ma słownik z jakichś ciemnych dołów: nie usłyszymy zdania, w którym nie powtarzałyby się wielokrotnie pewne słowa na „k”. Wydaje się, że zastępują one przecinki, wykrzykniki, znaki zapytania i co tylko kto chce. My, czyli stara emigracja, a przynajmniej to towarzystwo, w którym się obracałam, takiego słownika nie używaliśmy w domu (o ile ktoś w ogóle taki słownik znał), a co dopiero publicznie. Czuliśmy się „ambasadorami” Polski i chcieliśmy, aby Polska wyglądała jak najlepiej.