Po pierwsze, miałam w Londynie „kontakty” związane z moją akademią (St. Martin’s School of Art) i już wcześniej malowałam miniaturowe portrety wielu osób z rządu Harolda Wilsona, premiera Wielkiej Brytanii. Brałam też udział w wystawach, m.in. w Royal Academy Summer Exhibition. Nawet wydawało się, że jestem na dobrej drodze do wielkiego sukcesu, ale gdzie tam! Kiedy we Włoszech po kilkuletniej pracy „w modzie” wróciłam do malarstwa, musiałam zaczynać od początku i kompletnie bez kontaktów, a to okazało się niełatwe. Nikt nie chciał moich obrazów.
Po drugie, szczęśliwym zrządzeniem losu mąż poznał w pracy kolegę, którego narzeczona miała różne znajomości (konieczność w tamtych latach we Włoszech). Wśród jej znajomych był ktoś, kto znał kogoś, kto sprzedawał obrazy i „lubił Polaków, bo miał kochankę Polkę”! Ten „ktoś” zamówił u mnie szereg malutkich pejzaży i martwych natur – nie dlatego, że dobrze malowałam, ale tylko z tego powodu, że byłam Polką! Za każdy obrazek – 10 cm x 18 cm – płacił (oczywiście) grosze, tak że ledwie wystarczało na bilet autobusowy, który musiałam kupić, aby dostarczyć obrazki do mego nowego „chlebodawcy”. Pewnego dnia „chlebodawcy” nie było, była natomiast jego polska kochanka (pewnie czterdziestopięcioletnia, z czarnymi, długimi, mocno natapirowanymi włosami, w ciemnych okularach, króciutkim, śnieżnobiałym futerku, niesamowicie krótkiej spódnicy, białych, wysokich butach, czarnych pończochach, z ustami grubo wymalowanymi karminową szminką i naturalnie w towarzystwie białego pudelka). Po krótkiej rozmowie oznajmiła, że wcale Polką nie jestem, tylko Arabką, i z tej przyczyny prawdopodobnie dalej w tym miejscu pracować nie będę mogła! Potem ukazał się „chlebodawca”, który stwierdził, że pracę otrzymałam pod fałszywym pretekstem, ale z dobroci swego serca pozwoli mi dalej dla niego malować! Takie były moje początki w rzymskim świecie artystycznym.
Dostałam także „lekcję”, jak malować poprawnie, czyli „artystycznie”. To prawda, że moja paleta kolorów zawsze była ograniczona, jednak jest to kwestia gustu, natomiast zdaniem mojego „chlebodawcy” był to dowód ograniczonych talentów. A więc powiedziano mi, że w przypadku martwych natur tam, gdzie namaluję na przykład jabłko zielone, winogrona muszą być czerwone, jeśli zaś jabłko będzie czerwone, winogrona mogą być zielone; ale żeby malować jabłko zielone i winogrona zielone „razem, na tej samej kanwie” – nigdy, bo kto coś podobnego kiedykolwiek widział? Taki to był poziom.
Ale, ale, ale! Choć okres ten był dość przykry, zawsze jednak powtarzałam sobie w duszy, że chleb nawet gorzki jest pożyteczny i że więcej mnie to nauczy niż te wszystkie herbatki z żoną angielskiego premiera czy innymi członkami władz angielskich, które właściwie nic mi nie dały – ot, tylko to, że po raz pierwszy zobaczyłam, jak mieszkają „wielcy i dobrzy”: bardzo wygodnie. Nauczyłam się u mego „chlebodawcy” więcej o prawdziwym malarstwie (nie w kwestii kolorów oczywiście) niż przez lata w akademii sztuk pięknych. Amerykański malarz Chuck Close powiedział kiedyś: amatorzy czekają na natchnienie, a prawdziwi malarze po prostu idą do pracy – właśnie tego się nauczyłam. Chociaż trochę natchnienia nie zawadza, inter nos.
Uważam, że abstrakcyjne „pejzaże dumań” w takich czasach jak nasze są z jednej strony raczej bezpłodne, z drugiej zaś – kto tego nie potrafi zrobić? Mówi się, że malarstwo, takie zrozumiałe, jest przeżytkiem, ale według mnie te wszystkie chlapania i mazania powtarzają się już prawie od stu lat, więc gdzie tu awangarda? Każdy potrafi namalować kropki albo włączyć żarówkę na środku galerii – no i co z tego? A jednak prawdą jest, że artyści, którzy należeli do tamtejszej awangardy, otworzyli nam drzwi do różnych nowych możliwości, że bez nich dalej mordowalibyśmy się, aby każdy listek na obrazie wyglądał jak listek, każda kropla jak kropla, co było tak bliskie filozofii i ambicji dawnych akademii. Więc wielką korzyść z byłej awangardy mamy.
Oczywiście wielkie przedsiębiorstwa kupują obrazy tak, aby dać do zrozumienia, że chodzi im nie tylko o zarobek, ale że mają też duszę, bo zajmują się „kulturą”. Wybierają na ogół coś dużego (wygląda drożej, więc wydaje się, że ich „kultura” jest większa, tak jak i ich wydatki na „kulturę”) i nieodczytywalnego. Mówiąc bardziej wprost: gdy chodzi o prawdziwe zamiary wielkich przedsiębiorstw, zakupiona sztuka musi być niekompromitująca – jeśli na przykład firma zajmuje się wyrobem broni, na pewno nie kupi obrazów podejmujących temat wojennych tragedii, bo zapewniają im one świetny zarobek. Dlatego też „abstrakty” dalej „idą”, choć według mnie spełniają funkcję podobną do tapety. Ale to tylko takie moje dumania. W każdym razie wielkie firmy rzadko interesują się moją pracą. Właściwie pamiętam tylko dwie: Alitalię i Royal Caribbean International.
Z chwilą kiedy urodziła mi się córka, zauważyłam prawdziwą realność świata i tak jak większość „baby boomersów” (dzieci urodzonych między rokiem 1945 a 1964) zdecydowałam się coś w świecie zmienić, aby przynajmniej ona miała pewniejsze życie. Naturalnie było to naiwne, skoro córka ma teraz 37 lat, a poprawy światowej nie widać za grosz, ale jaka to przyjemność powiedzieć swoje zdanie o naszych cudownych władzach! Nie bez kozery więc między „wielkimi i dobrymi” nie jestem zbyt popularna, tym bardziej w takim kraju jak Włochy, gdzie aby zyskać poparcie „instytucji”, trzeba zapisać się do partii, i to lewicowej, bo prawicowa – jak się wydaje – kultury się dziwnie brzydzi.
Moja praca jest jednak bardzo popularna wśród ludzi normalnych, bez względu na polityczne barwy, szczególnie – nie wiem dlaczego – w środowisku lekarzy, z czego miałam wielką korzyść, kiedy w 2000 roku w ostatnim momencie ocalili mi życie.
Jednak na samym początku były trudności. Jeden kupiec – bardzo ważny, bo kupował obrazy dla banków – szeptał moim klientom na wystawie, aby nie kupowali malowanych przeze mnie obrazów, bo skoro jestem kobietą, będę dalej rodzić dzieci i moja kariera szybko się z tego powodu skończy. Innym razem przyszedł na wystawę pewien profesor z akademii sztuk pięknych z grupą studentów. Zaczął chwalić obrazy – od koloru przez kompozycję po tematykę – czego on tam ślicznego nie powiedział! Jednak z chwilą, gdy dowiedział się, że to prace nie malarza, lecz malarki, tak mnie zmieszał z błotem, że nie wiedziałam, gdzie się schować. Niestety zabrakło mi wtedy mojego normalnego tupetu, aby mu dowcipnie i uszczypliwie odpowiedzieć. Szkoda – okazja zmarnowana – ale to teraz jedna z moich ulubionych anegdot.