P. K.: Doszliśmy w tej dyskusji do słowa, którego starałem się jednak uniknąć, czyli „publicystyka”. W takim razie zadam otwarcie pytanie, czy w kinie (albo w ogóle w sztuce, ale skupiamy się oczywiście na kinie w tej chwili) publicystyka i estetyka to są wartości koniecznie wzajemnie się wykluczające, a jeżeli tak, to w jaki sposób ocenić takie filmy jak np. Miłość Hanekego?
R. M.: To miałby być publicystyczny film i jednocześnie…? [pauza]
P. K.: Można go interpretować jako głos w sprawie eutanazji.
R. M.: A, w tym znaczeniu, tak.
P. S.: Jeśli chodzi o Hanekego, to ja myślę, że ten film jest tak autentyczny i tak robiący wrażenie antypublicystycznego, że widać, iż twórca zajmuje się tematem, który go nurtuje, który jest dla niego bardzo żywotny, z którym sobie nie może poradzić i opowiada rzeczy bardzo osobiste. I to jest siła kina. Jeśli twórca opowiada o czymś, co jest dla niego letnie, co gdzieś przeczytał w gazecie i nie do końca ma z tym problem, no to ten film będzie właśnie publicystyczny, bo gazeta będzie zawsze nad nim górowała.
M. W.: Wydaje mi się, to jest truizm, ale gdzieś w najlepszych filmach, które traktuje się jako publicystykę (zdarza się, że ludzie dostrzegają publicystykę u Oliviera Assayasa czy Bellocchia, czy Morettiego), zawsze jest ona mimo wszystko na drugim planie i wynika z innych doświadczeń, innych założeń. Film Assayasa, nie pamiętam już, jak się nazywa [Après mai], który był w zeszłym roku na festiwalu w Wenecji, jest fantastyczną pochwałą rebelianckich, ulotnych postaw młodzieńczych, dzieje się w Paryżu, w tle jest rewolucja obyczajowa i tak dalej. Ale ta „publicystyka” wypływa z indywidualnej historii bohaterów, z tego wszystkiego, co jest gdzieś pod narracyjną tkanką tego filmu i w żadnym momencie nie wchodzi na pierwszy plan.
R. M.: Ja myślę, że taka robocza definicja publicystyki ekranowej by się sprowadzała do tego, że każdy z nas jako narrator, autor ma postawę wobec świata, jest do niej przywiązany, ma pogląd na rzeczy. Natomiast artysta, ten który uprawia ekranową publicystykę (to jest dla mnie dosyć podejrzane pojęcie), on przystępuje do filmu wiedząc, co chce udowodnić. To dla mnie jest definicja publicystyki. Publicystyka dla mnie jest mniej ciekawa niż to, o czym tutaj była mowa, mianowicie poszukiwanie pewnego artystycznego wyrazu dla całego skomplikowania świata. Tak jak w dyskusjach najtrudniejszych, proszę zwrócić uwagę, dlaczego nas drażnią dyskusje o in vitro, o eutanazji czy inne, drażnią nas przez swoją bezwzględność, bezalternatywność, ludzie nie słuchają się wzajemnie, podczas gdy to są pytania, na które prawie żaden z nas przy zdrowych zmysłach nie znajduje od razu, z miejsca, odpowiedzi, a jeśli ją znajduje, gwałtowną i arbitralną, to tym gorzej dla niego, bo nie widzi drugiej strony problemu. Zobaczyć film o eutanazji, ten prawdziwy, tu dobrze, że przywołano Hanekego, to zobaczyć problem w całym skomplikowaniu, albo w jednostkowym dramatyzmie czy tragizmie sytuacji, a wszystko inne jest publicystyczną kalką, bo albo się mówi: „To jest tak na świecie”, albo: „Z doktryny takiej i takiej wynika to i to”.
P. K.: Pojawił się już wątek problemów, które w kinie polskim są niechętnie poruszane. Chciałbym zadać pytanie, czy wydaje się Panom, że w polskim kinie istnieją kwestie, które są fałszywie przedstawiane? Nie oddają złożoności tego, co się dzieje w rzeczywistości?
R. M.: Ciekawe pytanie, na które ja odpowiadam przecząco. Ja lubię polskie kino, to nowe, zwłaszcza z ostatniego dziesięciolecia i nie wydaje mi się, żebym znalazł tak ad hoc choćby kilka przykładów, które pozwoliłyby twierdząco odpowiedzieć. Wydaje mi się, że tych fałszywie postawionych problemów, czy też odpowiedzi na postawione problemy, nie ma, ale może jestem tutaj idealistą.
P. S.: Ja się zastanawiałem po obejrzeniu filmu Mungiu, Za wzgórzami, którego akcja dzieje się w większości w klasztorze, między zakonnicami: „Ciekawe, gdyby jakiś polski twórca taki film zrobił, to jak te zakonnice by wyglądały?”.
M. W.: W imieniu diabła…
P. S.: Jak one by wyglądały? Kim one by były?
M. W.: Jak z horroru, jak u Barbary Sass…
P. S.: To byłyby dziewczynki z gitarami, czy co? Bo u Mungiu widzę po prostu fantastyczne, głębokie, ludzkie postawy i nawet to zło, które jest w tym klasztorze, ono nie wynika ze złych przesłanek, tylko właśnie z tego, że oni chcą tej dziewczynie tam bardzo pomóc i popełniają błędy. U nas by to były, jak oglądałem na przykład film irlandzki Siostry Magdalenki po prostu byłem zniesmaczony, obawiam się, że u nas byłoby coś tak stereotypowego właśnie jak te Siostry Magdalenki.
Głos z sali: Trzeba wrócić do Matki Joanny…, jest cyfrowo remasterowana. [śmiech panelistów]
M. W.: Był film Barbary Sass, który był skrzyżowaniem nunsploitation z horrorem, więc rozrywki dostarczył, a to najważniejsze. [śmiech]