Przy tak imponującej liczbie wartościowych polskich wydawnictw, jakimi obrodziło w 2016 roku, zebranie tych najciekawszych w jednym tekście to zadanie naprawdę trudne. Zachęcam więc do potraktowania niniejszego przeglądu naszej sceny muzycznej jako możliwie wyczerpującego katalogu tropów i intuicji, odsyłającego do tego, co w mojej ocenie było esencjonalne.
Zachłyśnięcie naturą i świeże spojrzenie na tradycję
Fascynacja potęgą natury leży u podstaw sztuki i od zawsze sprzyjała powstawaniu dzieł wyjątkowych. Trend ten aktualny jest do dziś, znajdując najlepsze potwierdzenie w krążku O turniach, jeziorach i nocnych szlakach grupy Wędrujący Wiatr, będącym dla mnie swoistym odpowiednikiem tak chwalonego w zeszłym roku Zamknęły się oczy ziemi Starej Rzeki. Słuchając tej płyty przed oczami od razu pojawiają się migawki z dzieł malarskich Caspara Davida Friedricha czy Josepha Turnera, a w black metalowej, bardzo leniwej i opartej na długiej ekspozycji kluczowych instrumentalnych motywów otoczce udało się muzykom zamknąć ogromną wrażliwość i rzeczywiście uchwycić ducha gór, ich tajemniczość, monumentalność i nostalgię, która pojawia się za każdym razem, gdy wędrówkę po nich przywołujemy w pamięci. Wszystko to przyozdobione doskonałymi, przesyconymi sentymentem do folkloru tekstami oraz potężnym wokalem. Sprawdźcie tylko Wołanie z granitowych twierdz (CUDO!) i Ja, Wiatr.
W nieco podobnym klimacie, choć przy wykorzystaniu zupełnie odmiennych środków, utrzymany jest inny zjawiskowy pod względem nasycenia melancholią album, czyli Starego dębu lament nad istnieniem zespołu Popiół Kurhanów. Mieszczący się na nim utwór Wszystki marności świata tego to jedna z najpiękniejszych polskich kompozycji zeszłego roku – minimalistyczna, a jednocześnie w niezwykle inteligentny sposób wypełniona audialnymi ornamentami. Darkwave miesza się tu z vaporwavem, a ambient i delikatność z nastrojowymi glitchowymi wtrętami a la Autechre. Warto dać też szansę Łzie koloru bursztynu, Cieniom przepłoszonym i… a, właściwie to całej płycie.
Kolejna niezapomniana muzyczna wyprawa to zasługa grupy Wędrowcy~Tułacze~Zbiegi, której nihilistyczne Światu jest wszystko jedno to brudny, depresyjny post-punk zawieszony atmosferą gdzieś pomiędzy… folkiem i metalem. Niektóre fragmenty korespondują – nie tylko stylistycznie, ale i jakościowo – z najlepszymi momentami twórczości Variété (nastrojowe I z nieba nam spływa w utworze Grzmot! grzmot! Ducha grzmot (II) mimowolnie kojarzy mi się na przykład z legendarnym I znowu ktoś przestawił kamienie), a w intuicjach tych nie jestem odosobniony. Ponadto transowo-sekciarski Brzuch ziemi dzięki partiom gitar intrygująco ornamentowanych dęciakami oraz wokalnym zrywom, destylowanym miarowo w rytm perkusji, w mroczny sposób wprowadza w hipnozę, a leniwie się rozwijający Przebijacz gór nagradza cierpliwego słuchacza wyjątkowym, wręcz baśniowym i melancholijnym podejściem do tradycji.
Przyjrzyjmy się teraz analogicznym pejzażom malowanym w sposób nieco bardziej ciepły, kojący i przystępny, bo ambientem i elektroniką. Na pierwszy plan wysuwają się w mojej ocenie dwa krążki: Liście na księżycu duetu Vysoke Celo i Baltic Beat Bartosza Kruczyńskiego. Pierwszy z wymienionych intryguje odrealnioną, sentymentalną atmosferą, oddziałując na emocje dość podobnie jak twórczość Amethystium. Najlepszym na to przykładem Trzepot gwiazd… – z jednej strony utwór korespondujący nieco stylistycznie z Mapą Starej Rzeki, z drugiej wyraźnie przefiltrowany przez wpływy szkoły berlińskiej. Warto dać też szansę tak obrazowym nagraniom jak Zniknął cały las czy I chmury odsłoniły księżyc. Baltic Beat z kolei odprężenie generuje zupełnie inaczej, bo poprzez swoją repetytywność stanowiącą bazę dla niezwykle kreatywnych eksperymentów z melodią i field recordingiem, opartych w większości przypadków na subtelnym dokładaniu kolejnych ścieżek kompilujących się wspólnie w bardzo ciekawe, zazębiające się konstrukcje. Prym wiedzie tu zwłaszcza Parco degli Acquedotti, w którym śpiew ptaków uroczo komponuje się z melodią (analogiczny zabieg, choć na nieco mniejszą skalę, stosował też nie tak dawno chociażby Childish Gambino), jednak w żadnym razie nie odstaje od niego utwór tytułowy oraz Supplement 1.
W podobnie ilustracyjnej estetyce jest też utrzymane melancholijne Land Tomasza Mreńcy – płyta, której charakter świetnie oddaje już obrazowa okładka przedstawiająca monumentalne klify podmywane przez morskie fale. Jeśli Max Richter byłby Polakiem z wrażliwą duszą, jego twórczość mogłaby brzmieć właśnie tak. Odbiorców zaintrygowanych kreatywnym spojrzeniem na folklor z pewnością zaintryguje zaś płyta Libelid – Pieśni miłosne jidysz, na której Oli Bilińskiej wraz z zespołem znakomitych instrumentalistów w wyjątkowo subtelny i klimatyczny sposób udało się połączyć tradycję muzyki żydowskiej (naprawdę chwytający za serce wokal ze wspaniałą artykulacją!) i sentymentalne melodie nawet z… dronami. Nie można też zapomnieć o jedynym w swoim rodzaju duecie, czyli współpracy Raphaela Rogińskiego z panią Genowefą Lenarcik w ramach projektu Żywizna (Żywizna plays Zaświeć Niesiącku and other Kurpian songs), gdzie jej wyjątkowy barwowo głos stanowi wspaniały kontrapunkt dla gitarowych partii i bogatych audialnych teł.
Eksperymenty i elektronika
Co jeszcze działo się w świecie szeroko pojmowanej muzyki eksperymentalnej? Jeśli chodzi o post-minimalizm, obok opisywanego już Lines Wacława Zimpla, na wyróżnienie zasługuje inny projekt, w który jest on bezpośrednio zaangażowany, czyli self-titled LAM (popełniony wraz z Hubertem Zemlerem, który zaimponował także solowym Pupation of Dissonance, oraz Krzysztofem Dysem). Bardzo przestrzenne faktury dźwięku wykreowane przez trio świetnie sprawdzą się, jeśli zależy nam na jednoczesnym wyciszeniu i kontemplacji, a także otrzymaniu szansy podziwiania niebywałej sprawności instrumentalnej, wyobraźni i niewerbalnego, eruducyjnego często porozumienia pomiędzy muzykami. Najlepszym na to dowodem przepięknie rozkwitające w czasie LAM I (Part Two). A wszystko to przesiąknięte duchem orientu i znakomicie wyprodukowane przez Mooryca.
Bardzo porównywalny jakościowo długograj, zatytułowany III, popełniła wielokrotnie przywoływana już przeze mnie na łamach o.pl grupa Innercity Ensemble. Wielowątkowy materiał z pewnością zaspokoi oczekiwania zarówno entuzjastów perkusyjnej polirytmii, jak i zanurzonego w awangardowym myśleniu improwizowanego flirtu z etnicznością. Mnie szczególnie uwiodły tracki o numerkach IV oraz V. Fani repetycji zachwyceni powinni zaś być albumami Elite Feline zespołu Lotto oraz LAS autorstwa Kristen. Pierwszy z nich, oparty na transowym, powtarzalnym rytmie intryguje bardzo delikatnymi, kosmetycznymi wręcz zmianami w przebiegu melodycznym, których wychwytywanie, wymagające często niemal laboratoryjnej czujności, to esencja odbioru tego materiału. Słuchawki są tu praktycznie niezbędne. Drugi zaś ma do zaoferowania zostające w głowie melodie i serwowane z zaskoczenia hałaśliwe wstawki, które w komitywie znacznie dynamizują hipnotyczną rytmiczną formułę – z highlightem w postaci stale nabierającego na sile utworu tytułowego. A przecież pozostały jeszcze wirtuozerskie pod względem wykonawczym interpretacje: odważne spojrzenie na schubertowskie Winterreise w wykonaniu Barbary Kingi Majewskiej z Emilią Sitarz oraz, również autorskie, Joanny Halszki Sokołowskiej, czy skondensowane brzmieniowo do skali mikro Utwory na perkusję i urządzenia elektroakustyczne duetu (wbrew pozorom) Pękala/Kordylasińska/Pękala, brzmiące jakby orkiestra złożona ze smerfów dzielnie wypełniała zachcianki ekspresyjnego dyrygenta i kompozytora.
W elektronice (i okolicach) w ogóle wydarzyło się wiele dobrego. Kolejne doskonałe minimal techno wypuścił Jacek Sienkiewicz, którego Hideland ujmuje syntetyczną repetytywnością przywołującą przed moimi oczami (wsłuchajcie się choćby w Gone) mimowolne wyobrażenie tańczących w ciemnościach w Neon Demon modelek. Z kolei projektowi We Will Fail Aleksandry Grunholz na Hand That Heals / Hand That Bites przy wykorzystaniu ciężkiego techno i glitchu udało się wytworzyć szalenie hipnotyczny, odrealniony, tajemniczy i niepokojący nastrój. Warto też zwrócić uwagę na przepiękną, nieco boschowską w duchu stronę wizualną nagrań, czego najlepszym przykładem wideoklipy do Patience oraz Didn’t Work Out. Aż trzy krążki wydała grupa Micromelancolie (Leaving Hades, Low Cakes i Isolines), jednak myliłby się ten, kto sądziłby, że ilość wydawnictw – wśród nich jeszcze wspólny projekt ze słowackim strom noir – niekorzystnie wpłynęła na ich jakość. Wszystkie one umiejętnie flirtują a to z ambientem, a to z muzyką konkretną, zaś najbardziej reprezentatywnymi utworami, wydobywając kolejno po jednym z każdego krążka, wydają się Hades Falls Part 1, Punkt oraz Izomorfa. Z nowymi albumami wrócili też RSS B0YS (B0dy Fl0w), Paweł Kulczyński, tym razem pod aliasem Lautbild (Pulsus Frequens), Rafał Iwański jako X-NaVI:Et (Technosis) czy Tomasz Mirt (Random Soundtrack), a wśród największych i niespodziewanych pozytywnych zaskoczeń chciałbym szczególnie docenić kojące Nowhere New Rome (z przepięknym Beginning na czele) oraz Inside Out Meeting By Chance (KOI). Chyba najdziwniejszym polskim albumem okołoelektronicznym AD 2016 są zaś dla mnie Żony w pracy duetu LXMP, krążek brzmiący jakby Paristetris w pół drogi spotkali z Anamanaguchi i Johnem Zornem z środkowego okresu. Jak zresztą w ogóle odnieść się do płyty, w której z jednej strony znajdziemy chiptune a z drugiej zeuhl?
Entuzjastów ciekawych konceptualnie eksperymentów z pewnością zaintrygują również Nagrania terenowe snów Remka Hanaja, self-titled projektu Resina, obrazujący jak wspaniałym ilustracyjnym instrumentem dla malowniczych krajobrazów może być wiolonczela, drone’ująco-elektroakustyczne Go Go Theurgy Anny Zaradny, a także przesiąknięty wstawkami mówionymi ambientowy Nagawor duetu Urok. Warto zwrócić też uwagę na dwie intrygujące płyty Bartka Kujawskiego (A kto jest słaby niech jada jarzyny. i Daily Bread). Ciekawego przekroju przez twórczość najbardziej kreatywnych polskich producentów – chociażby Klaves, The Phantom i Hatti Vatti – dostarczy zaś każdemu kompilacja MOST – The Beginning, której można posłuchać tutaj. Wszystkich chcących potańczyć zaciekawi też z pewnością footworkowa EPka The Lizard King Rhythm Baboon oraz momentami nieco flyinglotusowskie, disco-funkowe When We Were Astronauts.
Jazz, hip-hop, metal
Wieloma wartościowymi wydawnictwami obrodziło w jazzie, a oprócz świetnego krążka Niechęci, o którym więcej pisałem tutaj, poważnym kandydatem do miana mojej polskiej płyty roku okazały się Dźwięki ukryte tria Jachna / Mazurkiewicz / Buhl. Trąbka, kontrabas, perkusja i elektroniczne wstawki złożyły się przy talencie muzyków na niezwykle klimatyczny, improwizowany w większości materiał nagrywany w murach bydgoskiej Synagogi. Radykalny momentami free jazz – w czym ogromna zasługa Wojciecha Jachny – często przeplata się tu z przystępnymi partiami, sprawiając że w tym odważnym dualizmie ukojenia i hałasu skrywa się bardzo wiele wartych odkrycia przy dokładnym odsłuchu smaczków. Ponadto z nowym materiałem wróciły tak istotne dla krajowej sceny postaci jak Olgierd Dokalski czy Mikołaj Trzaska (nie tylko Wołyń, ale i Delta Tree), a intrygujący hołd zdigitalizowanej twórczości Autechre oddali swym brzmieniem muzycy Pink Freud. Staranny wykaz wydanych w 2016 roku polskich płyt jazzowych, wśród których skrywa się wiele innych skarbów (np. Dyliżans siedmiu Tatvamasi czy Playing składu Rafał Gorzycki Trio), wraz z ich rzeczowymi recenzjami można znaleźć tutaj.
Był to także kolejny bardzo udany rok dla polskiego hip-hopu. Oprócz recenzowanych już przeze mnie w Skrawkach dźwięku płyt takich jak Nagrałem to, bo nie miałem kasy Legendarnego Afrojaxa, Nawiasem mówiąc Łony i Webbera czy Źródła Kaza Bałagane, pojawiły się też przecież świetne Radio Gruz ostatniego z wymienionych, self-titled PRO8L3M z kilkoma highlightami, znakomite, nieusystematyzowane w formę longplaya liczne nagrania LSO z kapitalnymi bitami Kiełasa czy momentami nieco pretensjonalna, ale ogólnie całkiem ciekawa (podkłady!) płyta Życie po śmierci – swoisty strumień świadomości Adama Ostrowskiego (O.S.T.R.) po ciężkiej chorobie. Nie można też nie wspomnieć o świetnym krążku Małpy (Naiwniak), udanym, oldschoolowym powrocie Kalibra 44 czy nieco nierównych i generujących bardzo ambiwalentne odczucia, ale momentami wciąż trzymających poziom longplayach Marmur Taco Hemingwaya i Wilczy humor Bisza. Za spore rozczarowanie można zaś uznać nieco przekombinowane AŁA. Ten Typ Mesa.