Katarzyna Janowska: A czy to przekładało się na język filmu? To znaczy – czy pani łatwo było opowiadać tym językiem, tymi zapachami, tymi kolorami, tym smakiem?
Agnieszka Holland: Wtedy akurat nie mogłam robić filmów. Dopiero o to walczyłam. To postrzeganie trwało jakieś cztery lata, potem zniknęło. I czasem wraca jako wspomnienie, jak taka Proustowska magdalenka. Podobnie jak dzieciństwo. Pamiętam dokładnie trzy okresy: dzieciństwo – wiadomo, jest się pierwszy raz na świecie; potem miałam bardzo podobne odczucia przez pierwszy rok w Pradze, kiedy znalazłam tam na studiach. Zresztą ten czas był ciężki pod względem psychologicznym, ale dał mi intensywność odbioru świata. I potem ten pierwszy paryski rok. W Ameryce, jak pojechałam, już nie miałam takich odczuć.

Piotr Mucharski: Mam wrażenie, że nigdy nie zapytano tak panią o dzieciństwo, rzadko pani o nim opowiada. Czy „Tajemniczy ogród” był ogrodem dzieciństwa? Czy robiąc ten film, myślała pani o magicznym świecie zmysłów, kolorów, barw, który zostawiamy za sobą gdzieś tam, bezpowrotnie?
Agnieszka Holland: W jakiś sensie to była próba powrotu do dzieciństwa na użytek innych dzieci, czyli dziecięcych widzów. Ja miałam w dzieciństwie swoją pamięć odbioru świata i silne poczucie emocjonalne symboliki świata, ale bardzo rzadko widuję to w jakichkolwiek filmach dla dzieci. Chciałam to w nich wywołać i pobudzić. Ale oczywiście musiałam przebyć drogę wstecz, a więc przypomnieć sobie nie tylko moje wrażenia z lektury książki (które były bardzo silne, bo to była jedna z moich ulubionych książek wczesnego dzieciństwa), jak i to, co we mnie wtedy wywoływało te emocje. Nie wszystko wyszło tak, jak sobie wyobrażałam, powiedzmy, że udało się to na osiemdziesiąt procent.
Moje dzieciństwo upłynęło w Warszawie – wczesne dzieciństwo, skąd się nie pamięta faktów, ale pamięta się zapachy i jakieś nastroje. To były wczesne lata 50. Warszawa, z której pochodzę, była wtedy jeszcze miastem ruin. Odbudowa już się zaczęła. Placami naszych dziecięcych zabaw były ruiny obrośnięte niebywale bujną roślinnością krzewów i pokrzyw. Kiedy wymyślaliśmy scenografię do „Tajemniczego ogrodu”, wydawało mi się, że ten ogród nie może zaistnieć, póki tam nie ma ruin. Zbudowaliśmy więc te ruiny. Zresztą okazało się, że ma to pewne uzasadnienie w rzeczywistości angielskiej, ponieważ dokumentując Yorkshire, trafiłam na dwa czy trzy takie zrujnowane wielkie klasztory czy wielkie budowle kościelne, i te ruiny były w Anglii od wojen. Albo wegetacja zaczęła się tam sama z siebie, albo ludzie zaczęli tam urządzać ogrody.
Piotr Mucharski: Czyli ta magiczność świata nie jest dla pani tylko bajeczna, ale jest także wspomnieniem czegoś realnego.
Agnieszka Holland: To jest moje ograniczenie i siła, ale ja rzeczywiście jestem potworną realistką. Prawie wszystkie moje inspiracje są inspiracjami rzeczywistości. Oczywiście, potem je przetwarzam. Ale ów realizm ogranicza mnie w tak zwanej kreacyjności, bo mogę zrobić tylko to, co jest możliwe. Jeżeli zrobię coś, co jest niemożliwe, to zaczynam wierzyć, że to jest możliwe. Muszę dokonać takiego jakby oszustwa na samej sobie. Pamiętam, jak spotkałam się z Czesławem Miłoszem, który w Stanach, jeszcze w Berkley w zimie, oglądał film „Trzeci cud”. Mówił mi, że nie był pewien niektórych faktów, ponieważ one są wytłumaczone w dialogu, a on trochę źle słyszy i pytał mnie o łzy, krwawe łzy na figurze Matki Boskiej. Mówi – ale ta krew nie jest prawdziwa? Ja mówię – wygląda na to, że jest. A on mówi – to znaczy, że wszystko jest możliwe? Ja mówię – no tak, wygląda na to, że wszystko jest możliwe. Jest to novum w moim filmie, bo dotychczas to, co było możliwe, było rzeczywiście możliwe.
Katarzyna Janowska: Właśnie o to chcieliśmy też pytać. Była pani blisko egzystencji, a ten film to jest jakiś przełom. Świętość, otwartość na cudowność to jednocześnie otwartość na metafizykę, na transcendencję, która pojawia się chyba po raz pierwszy w pani filmie?
Agnieszka Holland: Tak explicite – na pewno. Myślę, że w niektórych moich filmach istnieje dmuchnięcie metafizyki. Najbardziej chyba w “Olivier, Olivier”, o którym pani mówiła, a który jest chyba ulubionym moim filmem, w każdym razie z okresu pozapolskiego.
Katarzyna Janowska: Ale czy to znaczy, że pani zaczęła dostrzegać nowy wymiar ludzkiej egzystencji? To jest jednak coś, co nas wynosi poza doraźność i codzienność.
Agnieszka Holland: Chyba tak. Albo też zajęłam się tym, ponieważ chciałabym zacząć to dostrzegać. Traktuję robienie filmów jako pewien rodzaj autokierowania się w jakąś stronę albo autoterapię. Może to wynika z tego znudzenia, o którym mówiłam przedtem (jak po “Aktorach prowincjonalnych” zajęłam się “Gorączką”), pewnego znużenia ograniczeniami rzeczywistości, którą muszę filmować tylko w taki, a nie inny sposób, i taką potrzebą, żeby nagle otworzyć inne okna.
Katarzyna Janowska: Skoro rozmawiamy o samorealizacji, to może uznała pani, że otwartość na metafizykę i transcendencję jest jedyną drogą do tego, żeby się zrealizować, że nie ma innego sposobu żebyśmy poczuli się w pełni…?
Agnieszka Holland: Wie pani, ja nigdy nie byłam taką racjonalistką. Jeśli mówię o realizmie, to jest to pewna metoda czy też pewien styl, pewna umiejętność inspirowania; to są bodźce, które we mnie wywołują potrzebę opowiadania czy pokazywania. Natomiast jeśli chodzi o otwarcie na wymiar transcendentny, to zawsze uważałam, że on istnieje. Natomiast bardzo rzadko występuje u mnie zdolność do obcowania z tym czy zdolność do takiej bezsprzecznej wiary.
Piotr Mucharski: Pani, mówiąc o realizmie, ma na myśli przede wszystkim materię, z której są te filmy zbudowane. To, co uderza w “Trzecim cudzie”, jest realne… Jeżeli nawet pani się wycofuje, nie chce powiedzieć, że jest tam zawarta ostateczna odpowiedź na ten temat – na przykład konkretność krwawych łez, zwyczajność, w jaki sposób się opowiada o tym czymś.
Agnieszka Holland: To mnie najbardziej urzekło w scenariuszu – że to jest realistyczny dramat psychologiczny z silnym i bardzo konkretnym tłem społecznym, natomiast cuda czy rzeczy z innego świata funkcjonują na tym samym poziomie realności. To mnie też zresztą urzekło w „Dybuku” i w ogóle w mistyce żydowskiej, chasydzkiej: cuda, zjawy, duchy, tamten świat funkcjonuje właściwie na tym samym poziomie, jak nasze tutaj siedzenie przy stoliku i rozmawianie.
1 comment
“Tam występuje typ chyba ulubionego pani bohatera, radykalnego buntownika – to Rimbaud. Z drugiej strony jest kobieta – reprezentująca świat, którego właściwie powinniśmy nie lubić czy nawet nie znosić: świat konwencji mieszczańskiej.”
Chodzi chyba raczej o Paula Verlaine’a.
Comments are closed.